Szwedzi potrafią… Nie będę powtarzał tego stwierdzenia jak jakąś mantrę, ale nie od dziś wiadomo, że muzycy z tego właśnie kraju posiadają jakieś trudne do racjonalnego wytłumaczenia powinowactwo z rockiem progresywnym najwyższej próby. Od pewnego czasu zawsze ogrania mnie miłe drżenie serca, gdy odpakowuję album nowego zespołu ze Szwecji. Tym razem też tak było. Ale czy muzyka grupy Maze Of Time naprawdę wcisnęła mnie w fotel? Nie bardzo. Niezbyt mocno w każdym razie. A już na pewno nie przy pierwszym przesłuchaniu.
Na czele zespołu stoi gitarzysta, kompozytor całego materiału oraz wokalista w jednej osobie, Robert I Edman. Od dłuższego czasu działa on wspólnie z basistą Janem Perssonem i perkusistą Thomasem Nordhem. Gdy mieli już wystarczającą ilość materiału, Robert rozesłał do różnych wytwórni trzyutworowe demo. Najszybciej zareagowała holenderska firma Art Performance Production z Amsterdamu. Zaoferowała ona zespołowi Maze Of Time korzystny kontrakt, którego ważnym elementem była całkowita swoboda artystyczna. Jeszcze przed wejściem do studia do grupy przystąpili Alex Jonsson (k) oraz Christer Lindstrom (g). W pięcioosobowym składzie została nagrana, a niedawno światło dzienne ujrzała płyta pt. „Tales From The Maze”. Co na niej znajdujemy?
Album rozpoczyna się od krótkiego intro w postaci 39-sekundowego nagrania „Tales”. Składa się ono z odgłosów płynącej wody, ujadania psa oraz narastających dźwięków syntezatora, które sprawiają wrażenie podobne do instrumentalnego intro do genesisowskiego „The Fountain Of Salmacis”. Ten krótki fragment stanowi wstęp do pierwszej na płycie „Opowieści z labiryntu”. Jest ich w sumie na płycie „Tales From The Maze” siedem. Ich długość waha się od 6 do 10 minut. Przy pierwszych kilku przesłuchaniach wydają się one dość do siebie podobne, zarówno pod względem formalnym, jak i muzycznym. Dopiero po kilku próbach dogłębnego poznania zaczynają się one różnicować i słyszymy, że w muzyce Maze Of Time odnaleźć można kilka warstw, kilka pokładów, pod którymi czają się prawdziwe muzyczne skarby. Słuchanie albumu „Tales From The Maze” przypomina obieranie cebuli. Ale nie dlatego że to czynność wyciskająca łzy, ale że pod każdą kolejną warstewką odnaleźć można coś nowego i odkryć to, o czym przy poprzednim przesłuchaniu nie miało się zielonego pojęcia. Generalnie rzecz ujmując, muzyka zespołu Maze Of Time jest z pozoru bardzo spokojna i dość monotonna. Na początku w swoim ostentacyjnym spokoju wydaje się nawet jednostronna. Lecz przy każdym kolejnym podejściu można z łatwością dostrzec ile różnych ciekawych rzeczy dzieje się w muzyce tego szwedzkiego zespołu.
Zainteresowania zespołu biegną w stronę klasycznych brzmień lat 70-tych. Członkowie Maze Of Time wymieniają dwie grupy artystów, do których dorobku odwołują się we własnej twórczości. Z jednej strony są to zespoły pokroju Yes, Genesis i King Crimson, a z drugiej cięższe gitarowe brzmienia w stylu Deep Purple, Rainbow czy Ozzy Osborne’a. Przyznam szczerze, że przyznawaniem się do szczególnie tej drugiej grupy szacownych wykonawców jestem trochę skonfundowany. Bo trzeba się mocno wysilić, by na płycie „Tales From The Maze” wyłowić jakiekolwiek wpływy cięższego grania. Ale i o ewidentne wpływy legend progresywnego gatunku też niełatwo jest posądzać grupę Maze Of Time. Absolutnie nie brzmi ona jak „drugi Yes”, czy „drugi Genesis”. Jeżeli już, to wydaje mi się, że najbliżej temu zespołowi jest do stylistyki Barclay James Harvest.
Grupa Maze Of Time brzmi przy tym wszystkim w wyłącznie sobie właściwy sposób. Stosuje analogowe instrumenty i wzmacniacze rodem z lat 70-tych, zyskując dzięki temu nieco archaiczne, ale i unikatowe u progu XXI wieku brzmienie. Gra muzykę w sumie dość melodyjną i przystępną, ale adresowaną do wyrobionego i osłuchanego słuchacza, prowadząc z nim swoistą grę, proponując własny, dość oryginalny pomysł na granie i prowokując przy tym do myślenia i zastanowienia. Gdy słuchacz da się już wciągnąć w tę grę, wtedy pragnie poznać dogłębnie wszystkie pokłady muzyki zespołu. Po kolei zatem, próba po próbie, przesłuchanie po przesłuchaniu, odkrywa mądre i inteligentne przesłanie albumu. Ta płyta potrafi wciągnąć, ale nie każdego. A gdy już wciągnie, to można jej słuchać bez końca.