Syndone to włoska grupa obecna na rynku progresywnego rocka od wielu, wielu lat. W obecnym składzie działa od 2010 roku, kiedy to powróciła do regularnej działalności po bardzo długim okresie milczenia. Dwie wydane w ostatnim czasie płyty, „Melapesante” (2010) i „La belle è la bestia” (2012), przyniosły temu trio (Nik Comoglio – instrumenty klawiszowe, Riccardo Ruggeri - śpiew, Francesco Pinetti - wibrafon) spore uznanie krytyki i mnóstwo ciepłych słów od fanów, szczególnie zakochanych we włoskiej szkole progresywnego rocka lat 70.
Półtora roku temu zachwalałem na naszych łamach poprzednią płytę tego zespołu. Dziś, na samym wstępie, muszę podkreślić, że nowe wydawnictwo zatytułowane „Odysséas” jest jeszcze lepsze. To znowu koncept album, tym razem luźno oparty na „Odysei” Homera, a właściwie, podobnie jak u Joyce’a – przeniesiony do współczesnych czasów. Losy głównego bohatera ukazane są tu poprzez pryzmat niekończącej się podróży. To podróż jest przeznaczeniem, a nie jej cel. Tej właśnie tezie towarzyszy muzyka. Ubrana w 13 połączonych ze sobą utworów, tworzących frapującą i pełną magicznych dźwięków całość. Grupa Syndone nie używa gitar. Brzmienie oparte jest na niezliczonej liczbie syntezatorów, fortepianie i wibrafonie. A także na flecie i oczywiście perkusji. Na tych ostatnich instrumentach grają dwaj znamienici goście: John Hackett i Marco Minnemann. No i nie zapominajmy o wokalu. W grupie śpiewa Riccardo Ruggieri, który równocześnie jest autorem tekstów. Śpiewa po włosku, a kilkuoktawowy głos, jakim jest obdarzony, w kilku fragmentach płyty („Il Tempo Che Non Ho”, „Penelope”, „Vento Avverso”) do złudzenia przypomina mi… Freddiego Mercury’ego. Ale to nie stylistyka Queen jest wyznacznikiem brzmienia grupy Syndone. Progresywny rock w wydaniu tej włoskiej formacji to potężne brzmienia, kawalkadowe zmiany tempa (kłania się Gentle Giant) i niezliczone łamańce (kłania się King Crimson), a także elementy jazz rocka i sąsiadujące z nimi liryczne, zwiewne i melodyjne fragmenty. Muzyka w wydaniu Włochów jest innowacyjna i złożona, ale ani trochę nie tracąca kontaktu z rzeczywistością, ani nie stająca się niezrozumiałą. Muzycy cały czas pamiętają o melodyjnej stronie swojej twórczości i z szacunkiem dla literacko-muzycznej narracji prezentują swoje ciekawe pomysły wykonawcze, ani przez chwilę nie nudząc odbiorcy.
Nie jest to płyta łatwa w odbiorze. Ale oprócz zawiłych i eksperymentatorskich elementów zawiera muzykę, która momentalnie zapada w pamięć, intryguje i sprawia, że chce się do niej często powracać. Nie sądzę, że „Odysséas” odniesie w naszym kraju sukces na masową (liczoną nawet „progresywnymi” wskaźnikami) skalę, ale jestem pewien, że znajdą się tacy, jak ja, którzy na długo upodobają sobie tę płytę i będą często do niej wracać.
P.S. Warto zwrócić uwagę na efektowną okładkę albumu. Znalazła się na niej reprodukcja obrazu „A Oriente”, którego autorem jest włoski artysta, jeden z ojców włoskiego surrealizmu, Lorenzo Alessandri.