Cztery dotychczasowe albumy grupy The Watch: „Twilight” (1997, wydany jeszcze jako „The Night Watch”), „Ghost” (2001), „Vacuum” (2004) oraz koncertowy „Live Bootleg” (2006) ugruntowały pozycję tego włoskiego zespołu, jako wykonawcy ukierunkowanego w swoim brzmieniu na minioną epokę naznaczoną piętnem genesisowskiej tradycji. Do grupy przylgnęła etykietka „genesisowskiego klonu”. Istotnie, brzmienie grupy The Watch nawiązuje do klimatu i stylu Genesis, tak z około połowy lat 70-tych. Niewątpliwie przyczyniają się do tego tradycyjne analogowe instrumenty używane przez zespół: melotron m400, moogi, organy, syntezatory arp Solina, omni i mk1, ale nade wszystko charakterystyczny wokal Simone’a Rossetiego, który do złudzenia przypomina młodego Petera Gabriela. Na swojej nowej płycie The Watch, jak chyba żaden inny zespół, ewidentnie przybliża się do charakterystycznego brzmienia Genesisu. I robi to w sposób niezwykle udany.
Jak zawsze w takich razach grono słuchaczy podzieli się pewnie na dwa przeciwstawne obozy. Dla jednych każda premiera takiej płyty stanie się pretekstem do nazwania twórczości zespołu „skrajnie regresywną” i głoszenia opinii, że twórczość The Watch przypomina danie złożone z odgrzewanych kotletów. Dla innych, stęsknionych za szlachetnymi brzmieniami utrzymywanymi w stylu nawiązującym do najlepszych tradycji gatunku, jest to powód do prawdziwej radości. Przyznam szczerze, że zaliczam się do tego drugiego grona. W ogóle nic, a nic nie przeszkadza mi fakt, że muzyka grupy The Watch często niemal w stu procentach brzmi jak Genesis z okolic popularnego „Baranka”, czy „A Trick Of The Tail”. Powiem więcej, niezmiernie mnie to cieszy.
Skoro dzisiaj nikt inny nie potrafi tak grać, nikt inny nie potrafi tak wspaniale oddawać klimatu tamtych czasów, to pochylmy czoła przed tym włoskim zespołem. Tym bardziej, że jego produkcje nie są żadnymi – jak to zwykli nazywać antagoniści - popłuczynami po twórczości Genesis, a gdyby wydaną właśnie przez Włochów płytę zatytułowaną „Primitive” firmowali panowie Gabriel, Hackett, Collins, Banks i Rutherford, to w oka mgnieniu stałaby się ona przeogromnym sukcesem na niebotyczną skalę. Jestem tego pewien. Ileż to razy wszyscy sympatycy Genesis zadawali sobie pytanie: „dlaczego członkowie ich ulubionego zespołu nie pójdą po rozum do głowy, dlaczego znowu nie skrzykną się razem i dlaczego nie nagrają płyty utrzymanej w klimacie ich najlepszych, tradycyjnych kompozycji? Dlaczego na chwilę nie zapomną o swoich indywidualnych planach i o współczesnych modach, dlaczego nie nagrają albumu, na którym atmosfera byłaby dokładnie taka, na jaką czekają miliony miłośników ich muzyki?”. Sam często się nad tym zastanawiałem i odpowiedzi na powyższe pytania mogę się tylko domyślać. Ale wiem jedno: taka „wymarzona” płyta Genesis musiałaby brzmieć właśnie tak, jak „Primitive” grupy The Watch. Znajdziemy bowiem na niej wszystko to, co charakterystyczne w brzmieniu wczesnego Genesis: piękne melodie, niepowtarzalny i znajomy klimat, wspaniałe partie instrumentów klawiszowych, finezyjne brzmienia gitar, no i ten charakterystyczny gabrielowski głos dobywający się z gardła Simone’a Rossettiego...
Płytę „Primitive” wypełnia 7 utworów i są one wszystkie, bez żadnego wyjątku, prawdziwą ucztą dla uszu fanów złaknionych genesisowskich dźwięków. Jeszcze raz powtarzam: ta „genesistowatość” grupy The Watch absolutnie nie drażni, nie powoduje, że przy słuchaniu muzyki tego zespołu od razu tęsknimy za oryginałami. Powiem szczerze, że ilekroć słucham albumu „Primitive” tylekroć czuję się zabrany przez The Watch w cudowną krainę magicznych dźwięków, nieomal do siódmego muzycznego nieba. Dlatego jestem pewien, że propozycje tego włoskiego zespołu w postaci tak udanych utworów jak „Sound Of Sirens”, „The Border”, „Two Paces To The Rear”, „Another Life” czy „Soaring On” przypadną do gustu wrażliwym słuchaczom o szeroko otwartych uszach i umysłach.
Przez skórę czuję też, że jednak znajdą się tacy, którzy powtarzać będą, że wolą nastawić sobie „Foxtrota”, czy „Selling England By The Pound”. Ale ja powiem im tak: sięgając także po „Primitive” grupy The Watch wcale nie zdradzicie własnych przekonań. Po prostu w kolekcji Waszych ukochanych płyt wszech czasów przybędzie ta nowa. Współczesna. Nagrana w 2007 roku. I obiektywnie rzecz ujmując, wcale nie gorsza od Waszego złotego prog rockowego kanonu z płytami wydawanymi przed 30 laty.