Już dawno nie było tak dobrej płyty grupy Rush. Wydany pięć lat temu po dłuższej przerwie w działalności zespołu album „Vapor Trails” mocno mnie rozczarował swoim nie-rushowskim charakterem i niepotrzebnie próbującym nadążać za nowymi muzycznymi trendami repertuarem. Podobnie (chociaż z innych powodów), jak i krążek pt. „Feedback” (2004), który jednak pełnił zupełnie inną rolę i w ogóle nie zawierał oryginalnego materiału autorstwa panów Lee, Lifesona i Pearta.
Wydana 1 maja płyta „Snakes & Arrows” to powrót tej kanadyjskiej grupy to wielkiej formy, i to zarówno muzycznej (o czym za chwilę), jak i literackiej. Teksty utworów stanowiących program płyty wyszły spod pióra Neala Pearta i układają się one w jedną całość, a mianowicie w historię dotyczącą magii podróżowania, romantyzmu przygód i magii duchowych przeżyć z tym związanych. Muzycznie zaś zespół powrócił do swojego charakterystycznego stylu, który tak misternie budował w latach 80-tych i 90-tych minionego wieku na bardzo dobrych płytach „Hold Your Fire” (1987), „Presto” (1989), czy „Counterparts” (1993), a więc do muzyki przesyconej szlachetnym gitarowym brzmieniem, ze zwartymi i świetnie wyprodukowanymi utworami oraz muzyką osadzoną w łatwo rozpoznawalnym, typowym wyłącznie dla zespołu Rush klimacie. Na albumie „Snakes & Arrows” daje się zauważyć wyraźny powrót do zwięzłości i precyzji artystycznej wypowiedzi. Już otwierający go i wybrany na singla utwór „Far Cry” prezentuje się zgoła fantastycznie i zaostrza on apetyt na resztę materiału wypełniającego to wydawnictwo. A trzeba przyznać, że słucha się go z prawdziwą i, co najważniejsze, nieustannie rosnącą przyjemnością. Członkowie zespołu pomimo upływu lat nadal potrafią grać z prawdziwym zębem i cały czas słychać, że to gra Rush, a nie kto inny. Na „Snakes & Arrows” jest kilka utworów, które zdecydowanie wyróżniają się na tle innych. Świetne wrażenia pozostawia po sobie „Armor And Sword”, prawdziwą klasę grupy słychać w epickim i lekko zabarwionym bluesem „The Way The Wind Blows”, doskonale prezentuje się „Bravest Face”, wspaniale brzmi instrumentalny „The Main Monkey Business”, który liczni sympatycy zespołu zdążyli już okrzyknąć najbardziej udanym instrumentalem w dorobku zespołu od czasów „La Villa Strangiato” i „Yyz”. Warto podkreślić, iż dwa inne, aczkolwiek stosunkowo krótkie, bo zaledwie dwuminutowe nagrania instrumentalne: „Hope” i „Malignant Narcissism” również brzmią zgoła rewelacyjnie. Mnie jednak najbardziej podoba się nasycony delikatnym powiewem orientalizmu i przypominający brzmienie Led Zeppelin utwór „Faithless”. Uczciwie trzeba też powiedzieć, że jest też na „Wężach i strzałkach” kilka, obiektywnie rzecz ujmując, słabszych numerów, które pełnią rolę takiej muzycznej zapchajdziury. Nie będę tutaj wymieniał ich tytułów. I to z dwóch powodów. Po pierwsze, na szczęście nie ma ich zbyt wiele, a po drugie – nie wpływają one znacząco na fakt, że jako całość nowy krążek kanadyjskiego tria prezentuje się zaskakująco dobrze. Powiem szczerze, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony.
Żeby nie wprowadzić nikogo w błąd nie będę udawać, że album „Snakes & Arrows” dorównuje najwspanialszym, moim zdaniem, osiągnięciom zespołu, jak „A Farewell To Kings” (1977), „Hemispheres” (1978), „Permanent Waves” (1980), czy przede wszystkim „Moving Pictures” (1981). Z reprezentowanym na wymienionych albumach stylem Rush zerwał już dawno, zamykając najciekawszy rozdział swojej działalności jednym z najwspanialszych koncertowych albumów w historii, a mianowicie pamiętną płytą „Exit: Stage Left” (1981). Było – minęło. I to bezpowrotnie. Ale i tak na „Snakes & Arrows” krzywa artystycznych wrażeń dostarczanych w ostatnich latach przez zespół zdecydowanie poszła w górę. I fakt ten cieszy mnie niezmiernie.