O albumie tym pisałem już na łamach naszego portalu latem ubiegłego roku. Wtedy to miał swoją prawdziwą premierę debiutancki krążek australijskiej formacji The Third Ending. Fakt, że album ten ukazał się wówczas wyłącznie na dalekich Antypodach i nie wszedł on w regularną dystrybucję nawet poprzez najbardziej znane prog rockowe centrale wysyłkowe, nie sprzyjał wzrostowi popularności tego niezwykle uzdolnionego zespołu. A zasługuje on na nią jak mało kto, gdyż „The Third Ending” to rzecz utrzymana na najwyższym kompozycyjnym i wykonawczym poziomie i z pewnością przypadnie on do gustu słuchaczom lubiącym produkcje takich grup, jak Dream Theater, Porcupine Tree, Spock’s Beard, a nawet Pink Floyd.
Niedawno zespół The Third Ending podpisał kontrakt z amerykańską firmą ProgRock Records, która dokonała reedycji omawianego przeze mnie krążka. Wznowienie to zawiera dokładnie ten sam materiał, co krążek wydany przed rokiem w Australii. Poprawiono jednak szatę graficzną i dzięki temu swoistemu liftingowi łatwiej jest teraz śledzić teksty śpiewanych przez zespół utworów.
Odsyłam Czytelników MLWZ.PL do mojej recenzji napisanej przed kilkoma miesiącami. Dzisiaj dodam jedynie, że album ten w ogóle się nie zestarzał, a nabrał wręcz dodatkowych walorów, które czynią go jeszcze ciekawszym niż za pierwszym podejściem. Gdy „odpocząłem” od niego i przez ładnych kilka miesięcy do niego nie wracałem, wydał mi się on teraz jeszcze lepszy, jeszcze bardziej ciekawy, jeszcze bardziej nowatorski. Nabrał on dodatkowej wartości, jeszcze bardziej zeszlachetniał i zdecydowanie ugruntował moją opinię o grupie The Third Ending jako o jednym z najciekawszych zjawisk we współczesnym świecie progresywnego rocka. Nie myliłem się uznając ten zespół za swoje prywatne „odkrycie nr 1” minionego roku.