Kontrowersyjne poczynania Yes z ostatnich lat mogły zniechęcić do zespołu niejednego oddanego fana. Najpierw długie wydawnicze milczenie, zastanawiające i niejednoznaczne odsunięcie Jona Andersona, następnie zatrudnienie jego młodego naśladowcy – trasa koncertowa, nowy album, dodatkowo przetasowania na stanowisku klawiszowca…Po jakimś czasie ponownie – zatrudnienie kolejnego naśladowcy, trasa i wreszcie płyta – a konkretnie, mająca się niebawem ukazać „Heaven & Earth”.
W takiej sytuacji niełatwo jest podjąć rzeczową ocenę pochodzącej od Yes produkcji, choć może przynajmniej wypadałoby, ze względu na szacunek dla legendy. O ile jednak w programie poprzedniej płyty, nagranej z kanadyjskim wokalistą Benoit Davidem „Fly From Here” można było, choć nie bez trudu, znaleźć dość przyzwoite momenty, zwłaszcza że część pomysłów właściwie liczyła sobie już trzydzieści lat, o tyle w przypadku nowego materiału doprawdy trudno znaleźć znaczące pozytywy. Płyta bowiem od samego początku sprawia wrażenie niedopracowanej i zwyczajnie nieciekawej.
Na „Heaven & Earth” zespół wydaje się usilnie próbować z jednej strony zrobić radiowy przebój – tu i ówdzie pojawiają się bardzo chwytliwe melodie, zakute w krótką, zwięzłą formę piosenki, z drugiej strony dość błahe melodie, niestety niejednokrotnie w dość sztuczny i wydumany sposób, ubogacić instrumentalnym, niekoniecznie logicznie uzasadnionym motywem.
Niejeden nieprzemyślany kompozycyjnie album choć w skromnym stopniu mogłaby ratować forma i instrumentalna, czysto wykonawcza inwencja tworzących go muzyków – w przypadku nowego krążka Yes jednak i w tym względzie sytuacja przedstawia się marnie. Osobiście jednak broniłbym tu wystawionego na pierwszą linię krytyki wokalisty Jona Davisona, który w bądź co bądź dyskusyjnym założeniu naśladowania Andersona, radzi sobie nie tylko przyzwoicie, ale według mnie jest bardziej przekonywujący niż Benoit David. Najsłabszymi ogniwami w składzie Yes A.D. 2014 są zaś bez wątpienia Geoff Downes i Alan White.
Pod względem klawiszy album prezentuje się słabiutko, partie Downesa są błahe, nieciekawe, opatrzone nie najszczęśliwiej dobranymi brzmieniami. Weźmy choćby najdłuższy, zamykający płytę utwór, w moim przekonaniu aspirujący do miana najbardziej udanego nagrania na krązku - „Subway Walls”. Temat otwiera dwuminutowa, pretensjonalnie brzmiąca zwyczajowa fanfara Downesa – a jednak Yes w ambitniejszej, dłuższej formie stanowiącej kodę albumu, zasługuje na coś zdecydowanie bardziej błyskotliwego. Aktywność klawiszowca-solisty na albumie jednak potrafią przyćmić partie Howe’a – wciąż nienaganne i satysfakcjonujące, a przede wszystkim - liczne. Gorzej jest w przypadku Alana White’a – jego gra jak nigdy dotąd kompletnie pozbawiona jest werwy i inwencji, a wciąż silny i przeszywający bas Squire’a zdecydowanie gryzie się w sekcji z tym, co prezentuje perkusista. Wydaje się, że w dużym stopniu to właśnie jego licha forma odpowiada za brak mocy utworów, które snują się bezwładnie aż wybrzmi ostatni dźwięk.
Niestety, po raz kolejny wraz z pojawieniem się premierowego materiału sygnowanego nazwą Yes nietrudno o refleksję, że ze starszymi dokonaniami grupy nowa płyta może konkurować jedynie pod względem okładki - wszak ponownie zostajemy uraczeni bajecznym kadrem z niezwykłego świata Rogera Deana. Album „Heaven & Earth” potęguje mój pogląd, który zrodził się po premierze „Fly From Here”: szkoda, że tak urocza płyta jak „Magnification” nie pozostała wzniosłym, ostatnim rozdziałem w wydawniczej historii Yes.