Dawno temu Foreth poprosił mnie, abym na inaugurację nowej rubryki naszego portalu ('Klasyka') napisał recenzję płyty z kanonu progresywnego rocka. Tymczasem na naszym portalu właśnie łączymy 'Klasykę' z działem 'Recenzje", a dodatkowo wciąż trwa nasz Konkurs Lipcowy, w którym poprosiliśmy naszych Czytelników i Słuchaczy o opisanie swoich płytowych fascynacji. Postanowiłem i ja dorzucić swoje trzy grosze w tym temacie. Oczywiście poza konkursem... I pomyślałem sobie, że ten tekst pasuje tutaj jak ulał. Niechaj ta recenzja i ta płyta nabiorą teraz w MLWZ.PL swojego drugiego życia...
Klasyka... Muzyczne fascynacje... Muzyczne dzieło szczególnie ważne... Rzecz, która na pewnym etapie poruszyła mnie szczególnie... Długo zastanawiałem się za który z albumów się wziąć? Czy za pinkfloydowską „Ścianę”, czy za „A Trick Of The Tail” Genesis, czy za yesowskie „Close To The Edge”, czy może za „Tarkus” tria Emerson Lake & Palmer? Myślałem długo. Wszak to żelazne pozycje płytowe, które już dawno na trwałe przeszły do kanonu gatunku.
Mój wybór padł na zupełnie inny album. Każdy ma swoją ukochaną, najwspanialszą płytę, którą darzy specjalnym sentymentem. Często nie jest to płyta z najwyższej półki, często niezbyt powszechnie znana i poważana, ale dla tego kogoś jest ona czymś specjalnym, czymś jedynym w swoim rodzaju, czymś, do czego w niewytłumaczalny sposób często się powraca. TAKĄ właśnie płytą jest dla mnie wydany w 1974 roku album grupy Supertramp pt. „Crime Of The Century”.
Spytacie, dlaczego? Odpowiedzią jest zwykła proza życia i polska rzeczywistość lat 70. To pierwszy „zachodni” album, który kupiłem za własne uciułane pieniądze. Stało się to 5 lat po jego premierze, gdy byłem w I klasie liceum, a mój kolega Marek pozbywał się tej – jak się potem przekonałem – prawdziwej winylowej perły. Czemu to robił? Do dziś nie potrafię tego zrozumieć. Chyba najzwyczajniej w świecie rozpaczliwie potrzebował gotówki. Przypomnę, że czasy, o których piszę zdecydowanie różniły się od dzisiejszych realiów. Wtedy o płytach wydawanych na Zachodzie można było sobie tylko pomarzyć, nie było ich w sklepach płytowych, czasami coś za niebotyczne pieniądze można było znaleźć w tzw. „komisach płytowych”, czy na niedzielnych giełdach w klubach studenckich, albo (wersja dla „powracających z zagranicy” lub mających bogatego wujka w Ameryce) zaopatrzyć się w nie za twardą walutę w „Pewexie”.
Pewnie co młodsi Czytelnicy MLWZ.PL zadają sobie teraz pytanie: „o czym ten gość pisze?!!!”. No tak, nie zanudzam już więcej. Ale warto wiedzieć, że takie to były czasy. Inne, trudniejsze, ale za to niewinne i być może odrobinę naiwne.Ale jakże piękne! Pamiętam, że zapłaciłem Markowi za ten longplay 400zł. Zapewne nikomu teraz już nic to nie mówi, sam już słabo pamiętam jaka była wówczas siła (słabość) nabywcza złotówki. Jeżeli mnie pamięć nie myli, to średnia miesięczna pensja wynosiła wtedy około 3 000 zł. Co zatem skłoniło mnie do nabycia za aż tak astronomiczną sumę płyty niezbyt jeszcze wtedy popularnego (w naszym kraju) zespołu? Jak na to teraz patrzę, to był to chyba przejaw młodzieńczej naiwności, o której wspomniałem wcześniej. Ale nie myślcie, żebym tego kroku żałował. O grupie Supertramp już wtedy co nieco słyszałem. Od czasu do czasu udało mi się wyłowić z radia jakieś nagranie i zarejestrować je na magnetofonie ZK140T, lecz przyznam szczerze, że nie znałem wtedy żadnego z albumów grupy Supertramp w całości. Po prostu poniosła mnie ułańska fantazja, atmosfera „okazyjności”, „wyjątkowości” i chęci posiadania PIERWSZEJ w moich zbiorach prawdziwej winylowej płyty wydanej na Zachodzie. Pamiętam me drżące ręce, które wyjmowały czarny krążek z koperty, pamiętam jej zapach, pięknie wydrukowane we wkładce teksty utworów (śpiewane przez Hodgsona na biało, przez Daviesa na żółto), pamiętam moment, gdy nastawiłem płytę i z głośników mojego prostego gramofonu o sympatycznej nazwie „Artur Stereo” wydobyły się pierwsze dźwięki. Najpierw szok, bo do moich uszu dotarła melodyjka grana na ustnej harmonijce (sic!), a dopiero po kilkudziesięciu sekundach dołączyła do niej akustyczna gitara i głos Rogera Hodgsona wyśpiewującego „I can see you in the morning when you go to school...”. To początek utworu „School”, który po prostu ścina z nóg niczym huraganowy powiew wiatru. Świetny początek całej płyty. Uważam go za wzorcową demonstrację doskonałej muzycznej symbiozy całego zespołu, ze szczególnym uwzględnieniem rewelacyjnie spisującej się sekcji rytmicznej Bob C.Benberg (dr) – Dougie Thomson (bg).
A potem powolutku odkrywałem ten album nagranie po nagraniu, nie mogąc uwierzyć, że każdy kolejny utwór jest świetny, piękny i wspaniały i że każdy różni się od poprzedniego pewną odmianą swojego piękna. No bo przecież każdy z 8 elementów wypełniających album „Crime Of The Century” zasługuje na miano wielkiego przeboju. Zaskakujące było dla mnie to, że grając tak przecież ambitną muzykę, Supertramp uczynił ją bardzo przystępną, a nawet przebojową. Weźmy taki utwór „Dreamer” (strona druga, utwór pierwszy). Do dziś pozostał on jednym ze sztandarowych hitów zespołu, a przecież posiada on w sobie tyle wdzięku, tyle tak pięknych rozrzuconych po obu kanałach stereo partii wokalnych duetu Roger Hodgson – Richard Davies, tyle zapierających dech w piersiach niespodzianek, tyle fenomenalnych partii klawiszowych... No właśnie, klawisze... Ich charakterystyczne pulsujące brzmienie począwszy od tej płyty stało się na długie lata prawdziwym wyróżnikiem stylu zespołu. Stylu, który łączył w sobie zarówno ulotną lekkość, jak i potężny monumentalizm.
Ta swoboda w łączeniu kontrastowych nastrojów słyszalna jest najlepiej w kompozycji „Asylum”, która w oryginale zamykała stronę „A” longplaya. Z jednej strony delikatność brzmienia fortepianu, a z drugiej – orkiestrowy rozmach. Zresztą takich zaskakujących, a przy tym doskonale sprawdzających się eksperymentów doszukać można się w każdym kolejnym utworze: zarówno melodyjnym „If Everyone Was Listening”, rhythm’n’bluesowym „Bloody Well Light”, zabarwionym lekko bluesem „Rudym” czy somnambulicznym nagraniu tytułowym, które zamykało płytę i w którym zespół wdzięcznie wplótł kilka taktów cytatu z Mozarta… Lecz największe wrażenie od samego początku robiła na mnie kompozycja „Hide In Your Shell”. Pozornie to zwykła ballada o dość typowej konstrukcji „zwrotka-zwrotka-refren-zwrotka”, lecz do dzisiaj pozostaje ona dla mnie wzorem prawdziwego muzycznego kunsztu i misternie budowanego klimatu. W utworze tym napięcie stopniowane jest wręcz z zegarmistrzowską precyzją, z każdą upływającą sekundą narasta ono aż do nieprawdopodobnej finałowej eksplozji przepełnionej fantastyczną partią saksofonu Johna Helliwella i nostalgicznego śpiewu Hodgsona. W nagraniu tym zakochałem się od pierwszego słyszenia i w tym stanie trwam do dzisiaj. Zresztą nie tylko ja. Pamiętam, gdy jeszcze za licealnych czasów wraz z grupką kolegów oddawaliśmy się audiofilowskiemu szaleństwu w trakcie sesji zbiorowego słuchania ulubionych płyt, jeden z moich kolegów, Maciek, nazwał ten utwór „prawdziwym muzycznym orgazmem”. Wiedział chłop, co mówi…
Takie to były czasy. Takie to były płyty. Nie wiem, co dzisiaj robi Marek, który sprzedał mi ten album, nie wiem, co u Maćka, z którym często dyskutowaliśmy o muzyce. Mam nadzieję, że w ich domach stoi jakiś regał z płytami, pewnie kompaktowymi, na którym znaleźć można album „Crime Of The Century”. Na mojej domowej półce krążek ten zajmuje miejsce honorowe. Znalazło się też na niej miejsce na winylową wersję albumu. Nie muszę chyba nikogo przekonywać jakim darzę ją pietyzmem i sentymentem.
Tak naprawdę „Crime Of The Century”, aczkolwiek był już trzecim albumem w dorobku Supertrampu, to dopiero dzięki niemu otwarły się przed zespołem drzwi sławy. Kolejne płyty „Crisis? What Crisis?” z 1975r. oraz „Even In The Quietest Moments” (1977) ugruntowały jego popularność. Lecz wtedy, w 1979 roku, gdy na talerzu mojego gramofonu kręcił się winylowy krążek „Crime Of The Century”, a moje drżące ręce ściskały granatowo-czarną kopertę, zespół szykował się już do premiery dzieła, które miało okazać się najważniejszym osiągnięciem w jego dorobku. Kilka miesięcy później swoją premierę (na świecie, bo w Polsce poznawaliśmy ten materiał wyłącznie dzięki radiu i dlatego poznaliśmy go trochę później) miał naszpikowany samymi mega przebojami album pt. „Breakfast In America”. Płyta ta wyniosła grupę Supertramp na szczyty popularności. Rok później zespół ugruntował swoją sławę upamiętniając swą rewelacyjną formę dwupłytowym koncertowym albumem pt. „Paris”. Śledziłem premiery tych płyt z ogromną satysfakcją. Przecież dzięki „Crime Of The Century” znałem starsze dokonania zespołu. Chociażby z tego względu zawsze będę darzyć ten album ogromnym sentymentem. Ale jest jeszcze jeden powód: do dziś mam świadomość, że właściwie dzięki między innymi płycie „Crime Of The Century” dokonał się u mnie swoisty przełom w podejściu do muzyki i sposobie jej słuchania. Od tej pory nic już nie było takie same. Już nie tak naiwne, już nie tak niewinne. Dzięki Supertrampowi zapachniało w moim muzycznym świecie dorosłością i umiejętnością podejmowania, jak wierzę, słusznych muzycznych wyborów.