Robert Berry jest artystą przełamującym granice przeciętności, inspirującym swoim kunsztem wykonawczo-kompozytorskim i umiejętnością budowania niepowtarzalnej aury. To wielki dar umieć tak czarować publiczność. Wpleść w dźwiękową układankę puzzle emocji. Scena jest miejscem, gdzie weryfikuje się prawdziwa wartość artysty, jego talent i siła nawiązywania kontaktu z fanami. Wirtuozeria musi przywdziać szaty zwyczajności. Wtedy transfer pomiędzy muzykiem a słuchaczem jest perfekcyjny.
Robert Berry jest perfekcjonistą. Może dlatego słuchanie jego nagrań live i oglądanie występów jest tak niesamowite. Pochodzi z San Jose w Kalifornii. Cudowne dziecko. Człowiek wielu talentów. Przemieniający w sukces każdy swój muzyczny pomysł. Dziś to muzyk, który ma za sobą przebogaty bagaż doświadczeń. Jest znakomitym gitarzystą, basistą, wokalistą, producenetm i kompozytorem. Siedem albumów solowych, współpraca z Hush, Keithem Emersonem i Carlem Palmerem, zespołami Alliance, Ambrosia czy Los Tres Gusanos. Ma na koncie muzykę filmową (ścieżka dźwiękowa do obrazu Anthony Michaela Halla „Out Of Bounds” i serialu Roberta Jordana „The Wheel Of Time”). To on stworzył kolędowych The December People. Ostatnie lata to udział w nagraniu „Rekihnded” z Greg Kihn Band i swoiste przedłużenie słynnego projektu 3, czyli 3.2, z którym nagrał albumy „The Rules Have Changed” (2018), „Third Impression” (2021) oraz znakomity trzydyskowy album live - „Alive at ProgStock”, którego premiera miała miejsce 20 maja tego roku.
Ten ostatni został nagrany w na ProgStock Festival w New Jersey w 2019 roku, w ramach szeroko zakrojonej trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych. To album fantastyczny pod każdym względem, wydany w formie trzypłytowej (dwie płyty CD plus DVD) przez wytwórnię 2nd Street Records. Na scenie znakomity zestaw muzyków: Robert Berry (wokal wiodący, bas, gitara akustyczna), Paul Keller (gitary, wokal), Andrew Colyer (instrumenty klawiszowe, wokal) i Jimmy Keagan (perkusja, wokal). Czterech najnormalniejszych w świecie facetów, kameralna scena, ascetyczna scenografia złożona głównie z wyświetlanych zdjęć okładek płyt, lecz zaprezentowany przez nich repertuar to już muzyka przez bardzo duże M.
Koncert rozpoczyna się coverem tytułowego utworu z trzeciego albumu Ambrosii - „Life Beyond LA” z 1978 roku. To żywiołowy utwór, świetnie zaaranżowany. Znakomity klawiszowy fundament z ciekawym wokalem Berry’ego i solówką Paula Kellera. Gorącą atmosferę występu podkreślają wypowiedzi Roberta umieszczone pomiędzy utworami jako swego rodzaju intro. To nadaje pewnego smaczku, poczucia „bliskości” z zespołem. Momentami ma się wrażenie, jakby było się razem z nimi w ten wieczór, uczestniczyło się w festiwalowym show pełnym niepowtarzalnego ciepła i nuty szaleństwa. Daje to inny, pełniejszy odbiór muzyki, posmak uczuć przekazywanych publiczności, to co jest jądrem atomu, rdzeniem reaktora, tętniącym sercem całości. Anegdoty i wspomnienia Roberta, retrospekcje zdarzeń, które związane są z poszczególnymi kompozycjami nie tylko ubarwiają to wydawnictwo, ale i sprawiają, że kolejne utwory, wpisane w słowny kontekst, zaczynają żyć ze zdwojoną siłą.
„No One Else To Blame” to utwór napisany wspólnie ze Steve’em Howe. Ukazał się on pierwotnie na solowym albumie Berry’ego „Pilgrimage To A Point” (1993). Z tej płyty pochodzi też znajdujący się na pierwszym dysku CD „Last Ride Into The Sun - najdłuższa na albumie, prawie dziesięciominutowa kompozycja, będąca wspólnym dziełem Roberta z Keithem Emersonem i Carlem Palmerem. „Desde La Vida” to kolejny utwór tych trzech panów, tym razem pochodzący z pamiętnego albumu 3 pt. „To The Power Of Three”. To wieloczęściowy monument pełen subtelnych smaczków, jazzowych improwizacji na bieli i czerni klawiszy oraz przepysznych wokali. Colyer nadaje połysku tej kompozycji. Jego sposób gry, soczystość pasaży i klarowność formy rzuca powabny woal, oddający to, co chcieli wyrazić w tym utworze Emerson i Palmer. To, co także pragnął wyrazić Berry. Może nawet więcej, bo dorzucił tu wrzącą kroplę swojej krwi. Prawdziwą - o krwiożerczej potędze dynamitu. Bo taką właśnie przeogromną moc mają inne utwory z dorobku 3: „Talkin’ Bout”, „Eight Miles High” czy nowszego wcielenia tego projektu, 3.2., jak „Powerful Man” i „Somebody’s Watching”. Tę niesamowitą moc czuć nawet wówczas, gdy Berry sięga po akustyczną gitarę i w pojedynkę wykonuje swoje utwory w aranżacji unplugged, jak jest to w przypadku stylowo brzmiącego „You Do Or You Don’t”.
Covery… Tak, to jego słabość, bezwzględny sentyment do tego, co wspaniałe i wyraz ogromnego szacunku dla artystów, których podziwia. „Minstrel In The Gallery” grupy Juthro Tull czy „Roundabout” Yes – to tributy godne prawdziwego mistrza. Na koniec koncertu wykonany został utwór z repertuaru Genesis „Watcher of the Skies”. To prawdziwa mozaika dźwięków układająca się w barwne witraże, w kolory tęczy spryskujące swoim blaskiem każdą frazę, takt i nutę. To piękno zamknięte w szklanej pułapce formy. W innej postaci, w innej aranżacji – subtelnej i wyrazistej. A na bis panowie wykonali jeszcze „Karn Evil 9 (1st Impression Part 1)” - dziewięciominutową kompozycję, a zarazem kolejny niski ukłon w stronę tria Emerson Lake And Palmer. To wersja pełna żaru, szaleństwa, namiętności i ognistych pochodni. Piękne podsumowanie tego wspaniałego koncertu.
Tego albumu można słuchać i słuchać. Oraz oglądać bez końca. Jest jak rzeka, którą się płynie w kierunku gwiazd. Jest misterium dźwięku i prawdą o tym, co tkwi w środku duszy twórcy. Są w naszym życiu chwile, gdy sprecyzowanie samego siebie jest ważne. Jest kluczem do sedna. Jest odpowiedzią. Artysta jest osobą, która pragnie podkreślać swoją tożsamość. Za pomocą swoich utworów, bądź też tworząc interpretacje dzieł, które go stymulują, uskrzydlają i są impulsem do poszukiwań tego, co daje satysfakcję. Albumem „Alive At ProgStock” Robert Berry w idealny sposób pokazuje, że jego dzieła są odpowiedzią na to jak tworzyć, aby muzyka na żywo wgniatała w fotel, odpalała petardę pokusy i była tak bliska niczym ktoś, kogo się kocha nad życie.