Gazpacho - Demon

Dominik Kaszyński

ImageNa samym początku tego tekstu, nie bacząc na główny jego temat, nieznacznie chciałbym otrzeć swe refleksje o poprzednie wydawnictwo Gazpacho – „March of Ghosts” i to co pomiędzy nim miało miejsce. Od wydania wielkiego arcydzieła - albumu „Missa Atropos” minęło już trochę czasu. Z perspektywy tego okresu traktuję ten owoc bogatej i rozwijającej się za każdą nową płytą twórczości Norwegów, jako pewien rodzaj przesilenia, osiągnięcia apogeum, punktu kulminacyjnego. To miejsce dla artysty wszelakiej sztuki z jednej strony bardzo ważne, ale z drugiej niezwykle ryzykowne i niebezpieczne. Można z niego albo podskoczyć jeszcze wyżej i znaleźć się w prawdziwym raju albo, o zgrozo, poznać na własnej skórze czym jest prawo grawitacji, spadając w dół bez ostatniej deski ratunku. To chyba taka specyficzna przypadłość każdego gatunku kreacji kultury wysokiej, gdy kolejny owoc bujnej artystycznej wyobraźni może zaprowadzić twórcę w krańcowo odmienne terytoria. Niepewność co do losu i odbioru kolejnego dzieła nieposkromionych, szalonych twórczych wizji jest immanentną cechą artystów, którzy nie boją się wyzwań, to raz, a dwa nie dają się ponieść kuszącemu i łatwemu do asymilacji prądowi powszechnie występujących strumieni. Wynika z tego, że nie ma stanów pośrednich, jest albo skok wzwyż przy aplauzie publiczności albo żenujący falstart w kolejnej konkurencji, zwiastujący zmierzch wielkiego mistrza. Ale to tylko teoria, gdyż życie nie znosi próżni ani nie zna żadnych ograniczeń w pisaniu scenariuszy, które nie mogłyby wzbogacić naszego doświadczenia. A zespół Gazpacho jest właśnie głównym bohaterem jednego z nich.

Po niezwykle dostojnej i pełnej patosu płycie przyszedł oddech, może nie tyle świeżości co wytchnienia i odpoczynku. Wyraźnie dało się zauważyć zmiękczenie i rozluźnienie atmosfery podlane uproszczeniem brzemienia na kolejnym albumie „March of Ghosts”. Można oczywiście kręcić nosem, że to już nie to samo, ze to obniżenie poziomu, wyczerpanie pomysłów na pewną formułę, ale ja zupełnie nie podzielam tych poglądów. To nic innego jak świadome wytworzenie stanu przejściowego, ostudzenie emocji prowadzące jedynie do zaostrzenia apetytu, niczym bawienie się ze słuchaczem w kotka i myszkę. To gra mająca na celu osłodzenie życia, twórczego przekazu, pokolorowanie go, ubranie w kolory tęczy, potwierdzające zróżnicowanie i nieprzewidywalność wszystkiego co mamy przed oczami. Tym pomostem właśnie prowadzącym ze świata patosu i dostojności w świat oniryczny, tajemniczy i pełen niewyjaśnionego niepokoju była ostatnia płyta norweskiego zespołu Gazpacho –„March of Ghosts”. To po niej tak błogo i bez wyraźnie odczuwalnych turbulencji przeszliśmy do kolejnego rozdziału bogatej muzycznie historii zespołu, do kolejnego spotkania z absolutem w innym wymiarze, tym razem demonicznym i innym niż dotychczasowe.

„Demon” to w moim przekonaniu płyta na wskroś wyjątkowa, niepowtarzalna, do pewnego stopnia oryginalna i jak zwykle przepełniona swoistym klimatem i nastrojem. To już wizytówka zespołu, że w zasadzie na każdym albumie, a na pewno począwszy od „Night” tworzy charakterystyczny klimacik, który niczym fale rozprzestrzenia się po całym akwenie muzycznej zawartości kolejnych płyt, stanowiąc w metafizyczny sposób dodatkowy instrument uczestniczący w tym norweskim spektaklu, muzycznej uczcie. Ale by to odkryć i zasymilować się z pierwiastkami tworzącymi ten nastrój, jak zawsze potrzeba czasu i wielokrotnego przesłuchania. Trzeba po prostu pomóc temu klimatowi zbudować się. A jest to tym bardziej trafna uwaga w kontekście najnowszego dzieła Wikingów, gdyż nie da się ukryć, że w odbiorze jest ono jeszcze bardziej wymagające uwagi i skupienia od słuchacza niż poprzednie wydawnictwa, z „Missa Atropos” na czele. Tu już nie ma żartów; można zbyt wiele stracić przez swoją nonszalancję i brak cierpliwości, to muzyka która jak małe dziecko wymaga pielęgnacji. I nie chodzi tu bynajmniej o nowe muzyczne rozwiązania, przełamywanie gatunków, ale zwykły test na pogłębioną uwagę słuchacza, by wychwycić swym wrażliwym narządem największe brzmieniowe cudeńka w oceanie ciszy. Bo taka właśnie jest ta muzyka, cicha i spokojna jak tafla jeziora podczas ciszy przed burzą, a jednocześnie rozrywająca serce jak wulkan emocji. Od pierwszych nut rozpoczynającego album ”I`ve Been Walking” po końcowe akordy zamykającego to dzieło utworu bonusowego „The Cage”, przestajemy obcować z rzeczywistością znaną nam z codziennego doświadczenia naszych zmysłów, a przenosimy się prawdziwym wehikułem przestrzeni do świata dźwięków nocy, tajemniczych, onirycznych, nie do końca realnych, a rozprzestrzeniających się i przenikających wszystko dookoła dzięki bujnej, baśniowej wyobraźni i zdolności autora tych nut. Nie bez przyczyny przywołuję tu świat pozbawiony słońca. To co proponują nam muzycy z Gazpacho wymaga obcowania w należytych ku temu warunkach, a piękno ich przekazu można docenić, jak sądzę, wyłącznie po zmroku, gdy do minimum redukujemy różnego rodzaju przeszkadzajki tak bardzo przecież obecne między wschodem a zachodem naszej życiodajnej gwiazdy. To nie pierwsza taka refleksja w kontekście całej dyskografii zespołu, niemniej jednak jeszcze nigdy w tak dalece intensywnym stopniu nie byłem w stanie tego odczuć podczas spotkania z ich muzyką. Tych, którzy z przymrużeniem oka i kwaśnym wyrazem na twarzy podchodzą do takich subtelności, zachęcam do prostego eksperymentu, by mogli przekonać się, że tym razem jaskrawość bezchmurnego nieba będącego tłem dla światła przegrywa z dostojeństwem i ciemnym blaskiem księżyca na tafli czarnego, migającego sklepienia. Gdzieś za dnia ta muzyka ulatuje, po prostu słabiej się ją słyszy i trudniej docenia, a tytuł albumu sam mówi za siebie, wszak demonicznie może być raczej tylko w nocy.

Jedna z kolejnych głębszych refleksji natury ogólnej, jaka nasuwa mi się podczas zdystansowanej analizy najnowszej propozycji grupy, to trwający przez całą płytę, jak i w poszczególnych znajdujących się na niej utworach, proces misternie tkanego i budowanego nastroju. I nie byłoby w tym może nic szczególnego i godnego odnotowania gdyby nie to, że mamy tu do czynienia z czymś ciągłym, procesem który nie znajduje zakończenia w postaci jakiegoś przesilenia, apogeum, szczytowania, osiągnięcia końcowego. Kreacja tego niepowtarzalnego klimatu to metafora drogi, jaką potrafi być samo życie, kiedy nierzadko zdarza się nam pieścić w sobie i pielęgnować sam fakt dochodzenia do celu i smakowania nawet najmniejszych zdobyczy czy banalnych zachcianek, oddalając w czasie moment samego spełnienia, którego drugą strona zbyt często okazuje się być pustka. Snująca się na płycie opowieść pozwala doświadczyć podobnych uczuć, gdyż nie daje za każdym razem ogarnąć płynącego z niej piękna, które z czasem musiałoby nieść w sobie element zniechęcenia i znużenia. Zmusza tym samym słuchacza do ciągłego delektowania się i odkrywania. A wartość ta jest ciągle pogłębiana przez prostą możliwość powtarzalności.

W tym wszystkim niewątpliwie pomagają rozsiane po całej płycie różnorakie smakołyki, w postaci nietuzinkowych rozwiązań aranżacyjnych, muzycznych smaczków, pojedynczych dźwięków, czy wreszcie pewnych nowości, które tylko na pozór mogą razić sztucznością i niedopasowaniem. Mowa tu oczywiście o akordeonie w utworze „The Lizard of Altai Mountains”, za pomocą którego zespół flirtuje z tak charakterystyczną muzyką żydowską, ale nie tylko bo mam tu też na myśli wokalne wstawki płynące niczym z zakłóconego radiowego przekazu z lat przedwojennych w utworze „I`ve  Been Walking (part 2)”. To wszystko jeszcze bardziej wzbogaca przekaz i dobrze komponuje się z proponowanym tym razem klimatem; faktem jednak jest, że przemycane w ten sposób rozwiązania nie dadzą się z pewnością do siebie przekonać za pierwszym, czy nawet drugim razem. Trzeba dać im trochę czasu na poukładanie, znalezienie sobie właściwego miejsca w naszej muzycznej wyobraźni, oczekującej czasem zbyt wiele w zbyt krótki czasie. W przypadku Norwegów będzie to już truizm, ale zaniedbaniem byłoby nie wspomnieć w tym miejscu o kolejnej części tej układanki, bez której efekt końcowy nie byłby tak porażający. To oczywiście głos wokalisty Jana Henrika Ohme, który nie po raz pierwszy gra pierwsze skrzypce, wtapiając się w tworzony nastrój, uzupełniając go swoją mocą, stanowiąc swoisty warunek sine qua non do prawidłowego działania dobrze naoliwionego mechanizmu.

Odrębne słowa uznania należą się muzykom za kończący album temat, będący swego rodzaju suitą, a mianowicie trwający ponad osiemnaście minut „Death Room”. Jego budowa, sposób konstrukcji i ewoluowania przypominać może otwierający album „Night” utwór „Dream of Stone”. Już tamten wywoływał ciarki na plecach, a przecież od momentu jego powstania upłynęło już sporo czasu, w ciągu którego rozwój artystyczny muzyków nie zatrzymał się, a wręcz przeciwnie, pozwalał na odkrywanie kolejnych niezbadanych terytoriów. Dzięki temu mamy do czynienia chyba z najbardziej tajemniczym i budzącym grozę końcowym efektem szalonych pomysłów. „Death Room” to magia, mistyka w pełnej krasie, snująca się niespiesznie melodia niesiona ekspresyjnym wokalem, niepowtarzalna i nie nużąca, raz po raz czymś zaskakująca. Co najważniejsze, nie ma tu tak powszechnych w tego typu rozbudowanych kompozycjach zawrotnych zmian tempa, instrumentalnej pogoni, wirtuozerii, czy powracania co jakiś czas do głównego, przewodniego motywu. Tego tu nie uświadczymy. To co nas zaskoczy to nieoczekiwany wybuch, krótka kakofonia, nagłe uderzenie dźwięku, którego w ogóle się nie spodziewaliśmy, ulotny ale śliczny muzyczny wątek, który przelewa po duszy falę gorąca, czy wreszcie siła wokalnej emocji, która poraża jak uderzenie pioruna. A wszystko to, o paradoksie, jak już wspominałem w na pozór powolnej recytacji lirycznej przy muzycznym akompaniamencie.

Drugie zakończenie albumu, a więc bonusowy „The Cage”, zgrabnie nawiązuje do testowanych już na płytach „Tick Tock” i „Missa Atropos” rozwiązań i stanowi niezwykle urokliwą i melodyjną miniaturkę wieńczącą główną zawartość płyty. To wisienka na smakowitym torcie, który jednakowoż wiele by stracił bez tego szczegółu. Chwila końcowego wytchnienia po trudach mierzenia się z emocjonalnym ciężarem podstawowych propozycji zespołu, która nie gasi wcześniej stworzonego klimatu, a ślicznie go rozwija. I szkoda tylko, że tak długo trzeba czekać na pojawienie się pierwszych dźwięków tej piosenki po wybrzmieniu ostatnich nut Pokoju Śmierci.

Szczerze powiedziawszy nie jestem wielkim miłośnikiem i fascynatem koncertów, gdyż wizualizacja nie jest aż tak istotnym atrybutem dialogu artysty ze słuchaczem, a czasem wręcz przeszkadza w odbiorze samej muzyki. Fakt, że dopieszczona w wydaniu studyjnym może i jest zbyt wygładzona, za dużo w niej domieszki matematycznej precyzji, brak zaś w związku z tym spontaniczności i związanej z tym nieprzewidywalności, ale słuchanie jest dla mnie przeżyciem na wskroś indywidualnym i kameralnym, a tego żaden koncert dać nie może. Niemniej jednak o krawędź ideału otarło się moje doświadczenie z muzyką na żywo właśnie w wykonaniu zespołu Gazpacho, podczas niebywałego wręcz przedstawienia (bo tak trzeba to szczerze określić), jakie odbyło się w tym roku w sali koncertowej Polskiego Radia we Wrocławiu. Właściwości akustyczne ponoć nie spotykane prawie nigdzie indziej w Polsce, kameralna i nastrojowa atmosfera, określony i szczególny gatunek ludzki na widowni, którego nie da się opisać słowami, po prostu trzeba go wyczuć i uchwycić, przeurocza oprawa świetlna i zespół w szczytowej formie prezentujący cały przekrój swej twórczości w bliskim kontakcie ze słuchaczem, zrobiły swoje. Czułem pismo nosem, że w takim miejscu warto zaryzykować i znaleźć swoje gniazdo na balkonie, w pierwszym rzędzie. I nie myliłem się, choć nie wiem jaki był odbiór tego wydarzenia na dole, ale tam na górze nic nie przeszkadzało; wszystko to co powinno dotrzeć ze sceny, a co najważniejsze w twórczości Norwegów, znalazło swoją drogę do mojej wyobraźni. Ten wieczór z pewnością na długo pozostanie w pamięci i ciężko będzie z moim nastawieniem przeżyć coś podobnego gdzie indziej i z kim innym. Ale pożyjemy, zobaczymy…      

Najwyższy czas kończyć, by całkiem nie zanudzić tych, którzy zdecydują się rozpocząć lekturę tego pochwalnego tekstu, peanu na cześć mistrzów budowania atmosferycznego niepokoju. Może i konkretów muzycznych nie było tu za wiele, ale liczą się emocje, które chyba najlepiej malują obraz muzycznego piękna i tego co wywołuje ono w duszy odbiorcy.       

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok