Powiem szczerze: do tej pory uważałem Lunatic Soul jedynie za dodatek, mniej ważny projekt poboczny, co najwyżej smaczny deser, po daniu głównym, jaki stanowiły wydawnictwa Riverside. Miałem wrażenie, że to w Riverside muzyczne wizje Mariusza Dudy nabierają pełniejszych, wyraźniejszych kształtów. I dotychczas raczej tak było. Pierwsze płyty Lunatic Soul podobały mi się, ale w gruncie rzeczy zawsze miałem pewien niedosyt, jakieś „ale”… No i statystyka: nieporównywalnie częściej sięgałem po albumy Riverside. Takie są fakty. Czwarta płyta Lunatic Soul, „Walking on a Flashlight Beam”, niewątpliwie przeformatuje postrzeganie Dudy jako twórcy, zarówno w roli kapitana jednoosobowego okrętu LS, jak i jego nieformalnej funkcji „dyrektora artystycznego” w Riverside. Muzyka Lunatic Soul ewoluowała co prawda w jak najbardziej logicznym kierunku, ale jakość i charakter jakiego nabrała są zadziwiające. Mamy do czynienia z dużym skokiem jakościowym, jakby ktoś do wiele obiecującej, ale niedookreślonej smakowo potrawy dorzucił garść idealnie dobranych przypraw.
Słuchając najnowszej płyty Lunatic Soul trudno mi odpędzić wrażenie, że Duda chyba ostatecznie uwolnił się ze świata muzycznych wpływów. Odkąd pamiętam należał do twórców, u których pierwiastek oryginalności był zadziwiająco wysoki, ale „Walking on a Flashlight Beam” to dzieło, w którym inspiracje przestają mieć już jakiekolwiek znaczenie. Zrodził się nowy muzyczny świat. Oczywiście, że między innymi z inspiracji, ale jest ich tak wiele i zostały tak skrupulatnie zmieszane z pomysłowością, wyobraźnią i wrażliwością Dudy, że ich znacznie maksymalnie się zmarginalizowało. I bardzo dobrze. Duda tą płytą wchodzi do najwyższej ligi – ekstraklasy muzycznej, niedostępnej dla większości polskich twórców, cierpiących na przesadną „odtwórczość”. Stworzył własną oryginalną muzykę, której styl już naprawdę niewiele zawdzięcza komukolwiek z panteonu nawet największych gwiazd. Duda nie jest ani polskim Peterem Gabrielem, ani Stevenem Wilsonem. Lunatic Soul nie stanowi już li tylko inteligentnej kombinacji wpływów spod znaku Clannad i skandynawskiego folku. Mamy do czynienia z Mariuszem Dudą – dojrzałym, utalentowanym twórcą – i jego konkretną muzyczną wizją.
Opłaciła się konsekwencja na granicy uparctwa. Opłacało się uparcie nie dopuszczać do studia gitary elektrycznej i opierać styl na klaustrofobicznych, surowych piosenkach prowadzonych szarpliwym basem, chłodną gitarą akustyczną i ciemnym, ciężkim tłem. Ten styl, którego ziarna dało się już zauważyć w niektórych kompozycjach minialbumu Riverside „Voices In My Head”, (choćby „Far From Understand”) i coraz ciekawiej rozwijał się na czarno – białym lunatycznym dyptyku, właśnie nabrał ostatecznych kształtów. „Walking on a Flashlight Beam” to dziewięć piosenek składających się na ponad godzinną porcję muzyki mrocznej, chłodnej, niespiesznej ale bardzo gęstej i intensywnej. Co ważne – niezwykle trudnej do zaszufladkowania. To nie jest rock, choć nie brak tej muzyce atrybutów rockowych. To nie jest progresja, choć przestrzenność i różnorodność bez trudu plasuje te dźwięki na półce z muzyką artrockową (choćby zestawienie gitary akustycznej z basem, a także elementów folkowych z elektroniką – te kontrasty nadają całości progresywnego sznytu). Mamy tu bogactwo urzekających melodii („Gutter”!), orientalny klimat, świeżość, bezpretensjonalność i wiarygodność muzyki etno – folkowej, a wszystko to obudowane gęstą, ale podaną ze smakiem, elektroniką. Oryginalna to mieszanka łącząca atrybuty wielu różnych gatunków.
Duda nigdzie się nie śpieszy. Ten album długo się zaczyna. Jak przystało na pokaźnych rozmiarów, ciężką, nieco przytłaczającą maszynę, rozpędza się bardzo powoli. To nie jest BMW, dynamiczny diabeł szos, to raczej gigantyczny, monumentalny, wciągający i tajemniczy statek kosmiczny. Konceptualnie „Walking on a Flashlight Beam” jest prequelem czarnej płyty. Bohatera opowieści o podróży w zaświatach poznajemy tu jeszcze żywego, ale zmagającego się z samotnością. I właśnie temat samotności jest wątkiem określającym całość. W tekstach pojawiają się wątki samotności m.in. spod znaku Tomasza Beksińskiego („Pygmalions Ladder”) i japońskich Hikikomori („Shutting Out the Sun”). Chłodne, klaustrofobiczne i bardzo gęste dźwiękowe konstrukcje niewątpliwie są dobrym udźwiękowieniem stanu nieskończonego, obezwładniającego osamotnienia.
Mamy do czynienia z albumem koncepcyjnym i jako taki najlepiej prezentuje się on w całości. Ale nawet w najlepszych i najrówniejszych filmach, co bardziej spostrzegawczy widz dostrzeże sceny, które wybijają się ponad resztę, zapadają w pamięć, kumulują w sobie najlepsze cechy dzieła stanowiąc swoistą esencję całości. Z tego muzycznego filmu także wyróżniłbym kilka „scen”. W bojach radiowych największe szanse dałbym piosence „Treehouse”. Mimo dużej przystępności nie traci ona cech charakterystycznych dla stylu LS. Utrzymana w średnich tempach z prostym rytmem i przyjemnym pianem, mogłaby skutecznie powalczyć na listach przebojów. Wyborny jest dwunastominutowy „Pygmalions Ladder”. Rozpoczyna go posępna zagrywka gitary akustycznej i basu, klimat budują podane na syntezatorze orientalne melodie. Duda długo szyje misterne konstrukcje odważnie zapędzając się w odległe rejony muzyki świata. W szóstej minucie utwór nabiera intensywności. Motoryczny, zadziorny riff gitary i niepokojące choralne klawiatury prowadzone prostym, wyrazistym, plemiennym bitem budują nowe napięcie. Utwór konsekwentnie narasta i gdy już można odnieść wrażenie, że musi nadejść rozładowanie, rozpoczyna się wielki finał. Mielący riff gitar przejmuje syntezator, a języczkiem u wagi staje się zaangażowany, przejmujący wokal Dudy. Końcówka „Pygmaliona” to już mistrzowski popis instrumentalny – istna ściana dźwięku zbudowana z gęstej, mięsistej elektroniki. Jeszcze bardziej intrygujący jest utwór tytułowy, w którym Duda po raz kolejny umiejętnie zbudował dramaturgię. Ten na pozór leniwy kawałek ma w sobie niewiarygodną moc, której ujście znajduje się w jego wielkim finale (fantastyczny, ciężko bijący Wawrzyniec Dramowicz – „cichy” bohater tej piosenki).
Jednak utworem, który zmieni postrzeganie Dudy w świecie artystycznym, jest trzeci na krążku „Gutter”. Śmiem twierdzić, że tak kompletnej piosenki Mariusz nie napisał jeszcze nigdy. Zgrało się tu ze sobą w idealnej harmonii wiele świetnych elementów, smakowitych kąsków. Dostajemy tu przejmującą melodię, inteligentnie kontrastującą z zadziornym, hipnotyzującym riffem basu. Jest w tej monumentalnej, ciężkiej balladzie jakaś niepoznana tajemnica. To muzyka świata spotyka się z bardzo sugestywną elektroniką. Tu miesza się rock z folkiem, artrock z popem, ambicja z przystępnością.
Stawiam tezę, że „Walking on a Flashlight Beam” to dzieło pozbawione słabości, celujące. To nie tylko płyta bijąca na głowę wszystkie tegoroczne premiery, to album, który znacząco zapisze się w historii muzyki. Czwarty Lunatic Soul to najdoskonalszy jak dotąd przejaw talentów kompozytorskich, konceptualnych i wykonawczych Mariusza Dudy. Warto tu także podkreślić, że Duda bardzo dosłownie potraktował hasło – solowa płyta. Nie tylko napisał wszystkie utwory, ale także samodzielnie zagrał na większości instrumentów (wpuścił do studia tylko perkusistę Wawrzyńca Dramowicza – podkreślam raz jeszcze naprawdę wyborną partię perkusji w ostatnim na płycie utworze tytułowym) i produkował całość. „Walking on a Flashlight Beam” to stuprocentowa muzyczna wizja Mariusza Dudy. Wizja naprawdę zjawiskowa.