Początek lat 80. i program „Sonda”. Panowie Kurek i Kamiński opowiadają o rewolucji w muzyce, jaką bez wątpienia będzie płyta kompaktowa, produkowana w sterylnych warunkach w oparciu o niemal kosmiczną technologię. Wówczas wydawało się wszystkim bez wyjątku, że będzie ona antidotum na wszystkie bolączki doskwierające kolekcjonerom muzyki. Mały srebrny krążek, na którym zapisać można było 73 minuty muzyki – dodam, że w dzisiejszych czasach można zapisać na nim znacznie więcej. Nie trzeszczy, nie szumi, dźwięk miał być czysty i klarowny, a więc bardziej szlachetny. Ponadto szybki i swobodny dostęp do każdej ścieżki oraz możliwość odtwarzania zawartego na płycie materiału w takiej kolejności, jaką tylko jesteśmy w stenie ułożyć w naszym umyśle. Płyta CD okazała się być bardzo wygodna dla prezenterów radiowych oraz dyskdżokejów (dzisiaj DJ’ów). Minęło zaledwie 30 lat od tej cyfrowej rewolucji, a bezlitośnie upływający czas pokazał, że płyta kompaktowa to tylko jeden z etapów rozwoju nośników, na których można gromadzić dane. Dziś mamy przenośne i stacjonarne twarde dyski o pojemności znacznie większej niż płyta CD. Muzyka odtwarzana z plików audio (i wcale nie mam na myśli pustych mp3), wave czy flac jest takiej samej jakości, co muzyka zawarta na srebrnym krążku. Płyta kompaktowa stała się po prostu zbyteczna. Z łatwością można ją zastąpić innym nośnikiem. Osobiście przeraża mnie perspektywa przechowywania danych w internetowej „chmurze”, nawet nie na własnym komputerze. Okazało się, że stara, poczciwa, szumiąca i lekko potrzaskująca płyta winylowa jest nie do zastąpienia, a jej pełne ciepła oraz głębokie brzmienie jest nie do podrobienia.
Pragnąc podtrzymać płomień miłości do analogowego brzmienia rozniecony w tekście o albumie „Stationary Traveller”, wyciągnąłem dziś z półki klasyczny i uwielbiany przez fanów album Camel „Moonmadness” z 1976 roku. Drogi czytelniku, ta płyta ma już prawie 40 lat! Napiszę od razu, że winylowy obiekt „Moonmadness” to wydawnictwo oryginalne, angielskie, z pierwszego tłoczenia wytwórni Decca Record. Stan okładki oraz samego krążka – NM. Sam nie wiem jak to się stało, że ten longplay zachował się w takim stanie przez lata. Zanim położymy krążek na talerz gramofonu, nasz wzrok przykuje okładka. Duża, rozkładana, wykonana z lekko matowego, szorstkiego i grubego papieru. Możemy podziwiać na niej piękny zimowy krajobraz w świetle księżyca. We wnętrzu okładki widzimy znane z wydań CD zdjęcie czwórki muzyków, jednakże w rozmiarach płyty winylowej wygląda ono bardziej imponująco. Oczywiście o tym, że okładka zawiera teksty, skład zespołu oraz spis nazwisk ludzi pracujących przy wydaniu tego materiału pisać nie trzeba, bo jest to rzecz naturalna.
Zaskakujące jest brzmienie tej płyty. Zupełnie odmienne od tego, jakie znamy z kolejnych wydań kompaktowych. O ile „Stationary Traveller” w pierwszym wydaniu kompaktowym (tym z lat 80.) jak też w wydaniu Camel Productions brzmi zupełnie nieźle, tak „Moonmadness” nawet w połowie nie brzmi tak imponująco na CD jak na czarnej winylowej płycie. Odnoszę wrażenie, że to zupełnie inny album. Każde wydanie kompaktowe dudni całą mocą niskich tonów i świszczy wysokimi rejestrami tak, iż nie wiadomo jak regulować wzmacniacz. Zapoznałem się ze wszystkimi wydaniami „Moonmadness” wydanych na kompaktach. Począwszy od pierwszego, bardzo ubogiego edytorsko wydania jeszcze z końca lat 80. ubiegłego stulecia, poprzez japońską edycję zapakowaną w okładkę mającą imitować płytę winylową, aż po wznowienie z 2002 roku. To ostatnie jest najbardziej beznadziejnie, mimo dość imponującej szaty graficznej.
„Moonmadness” wydane na analogowej płycie w 1976 roku gra przede wszystkim całą gamą tonów średnich, czyli tzw. środkiem. Czyni to zawartość „Moonmadness” bardziej czytelną i zrozumiałą dla odbiorcy. Otwierająca ten album kompozycja „Aristillus” w zimnej cyfrowej wersji jest nie do przyjęcia. Sprawia ona wrażenie przesterowanej, a poszczególne warstwy nakładane na siebie przez Petera Bardensa są w zasadzie niesłyszalne. Ta krótka instrumentalna impresja odtwarzana z płyty CD jest jednym wielkim zgrzytem nie zachęcającym do słuchania dalszej części materiału. Na winylu zaś jawi się ona jako ciekawy elektroniczny eksperyment. Nie bombarduje słuchacza, brzmi łagodniej i bardziej pastelowo. „Song Within A Song”, „Chord Change” i „Spirit Of The Water” to zawartość pierwszej strony krążka. Każda z tych kompozycji to klasyczne, analogowe brzmienie lat 70. Soczyste organy Hammonda, perkusja, która nie zagłusza całej reszty i słyszalny każdy szczegół, najdrobniejszy dźwięk. Imponująco brzmi flet. Nie inaczej jest na stronie drugiej: „Another Night”, „Air Born” i „Lunar Sea”. Ta ostatnia to prawdziwa muzyczna perła wieńcząca dzieło „Moonmadness”. Warto zwrócić baczną uwagę na dwie spokojniejsze kompozycje. Ta pierwsza to niemal akustyczna „Spirit Of The Water” oraz druga – „Air Born”. Podane przez ciąg zer i jedynek są jedynie szklistymi i zgrzytającymi w uszach utworami. Ktoś pokiwa głową z politowaniem czytając ten tekst. Gdy jednak sięgniecie drodzy czytelnicy po wydaną przed 38 laty analogową płytę, to z łatwością odkryjecie, że „Spirit Of The Water” opiera się przede wszystkim na brzmieniu elektrycznego fortepianu, a flet Andy’ego Latimera brzmi prawdziwie i nie przypomina syntetycznego brzmienia z CD. „Air Born” natomiast bardzo wyraźnie rozdzielone jest na dwie części, między którymi jest olbrzymia różnica w dynamice. „Lunar Sea” z winyla to prawdziwa uczta dla ucha. Jej hardrockowy charakter zabarwiony jazzowymi improwizacjami oddaje tylko brzmienie winyla.
Kolejna muzyczna uczta za nami. Należy pamiętać o przeczyszczeniu płyty przed włożeniem jej do koperty, gdyż przyklejone drobinki kurzu niepotrzebnie mogą stwarzać dodatkowe efekty dźwiękowe, a one są raczej niepożądane. Dobrze jest kopertę wyposażyć w woreczek antystatyczny, by sama płyta wygodnie i bezpiecznie mogła być w nim przechowywana.
Wszyscy zapewne znają historię „Moonmadness” i wiedzą, że miał to być w zamyśle muzyków materiał w pełni instrumentalny, opisujący charaktery i temperamenty poszczególnych muzyków. To sukces „Śnieżnej gęsi” zachęcił muzyków do obrania właśnie takiej drogi będącej wyrazem ich muzycznej ekspresji. Tak się jednak nie stało. Zwłaszcza protestował przeciwko takiemu pomysłowi amerykański oddział firmy Decca twierdząc, że w Stanach Zjednoczonych płyty z muzyką instrumentalną źle się sprzedają.
Zachęcam was drodzy czytelnicy do tego, by zapoznać się z analogowym brzmieniem „Moonmadness”, przestrzegając jednocześnie przed reprodukcją tego krążka przez wytwórnię Music On Vinyl, gdyż jest to nic innego jak przegrany na winyla krążek CD. Pierwsza europejska edycja „Moonmadness” powinna być rozkładana. Wersja amerykańska nie rozkłada się, natomiast posiada dołączoną wkładkę z tekstami i całym opisem płyty. Sama okładka została zmieniona – jest na niej stojący na księżycu wielbłąd w skafandrze. Mam nadzieję, że choć w niewielkim stopniu rozbudziłem wasze apetyty na „Moonmadness” w wersji analogowej. Mam również nadzieję, że ukaże się jakieś poczciwe wznowienie tego materiału. Byłoby miło, gdyby panowie z Friday Music lub z Analog Productions zabrali się za ten materiał. Nie straciłby on zapewnie nic ze swoich walorów artystycznych. Zachęcam także do szperania na giełdach, portalach aukcyjnych oraz antykwariatach za oryginałem. Takie poszukiwanie płyty z tamtych lat jest bardzo pasjonujące. Wpływa dobrze na relacje międzyludzkie, czyniąc z nas prawdziwych detektywów tropiących unikalne już białe kruki muzyki rockowej. Nie chcę się rozpisywać nad cenami płyt winylowych, które wystawiane są na portalach aukcyjnych. Kto będzie zainteresowany, sam to sprawdzi bez problemu. A kiedy już nabędziecie taki egzemplarz „Moonmadness” wydany w latach 70. ubiegłego stulecia, położycie krążek na talerzu gramofonu, poczujecie niczym nieskrępowaną rozkosz ze słuchania muzyki. I tego właśnie wam życzę, drodzy czytelnicy.