Moje serce rozdarte jest przez rozpacz, jaka ogarnia mnie, gdy uświadomię sobie, ile znakomitej polskiej muzyki przecieka tzw. dziennikarzom przez palce. A przecież polska muzyka rockowa ma się znakomicie i przypomina kipiący i wrzący tygiel, w którym buzują przeróżne pomysły na doskonałe dźwięki. Staram się czerpać z niego jak najwięcej, chłonę tę muzykę uprzednio ją selekcjonując, gdyż nie jestem w stanie zasymilować wszystkiego. Aby nie stracić dobrego smaku, skupiam się na tym, co lubię i cenię najbardziej. Wybieram sobie to, co będzie doskonałym pokarmem dla mego ducha, a także wpłynie budująco na moją wyobraźnię. Taką muzyką jest rock progresywny.
Przypominam o tym raz po raz, ponieważ zauważyłem, że większość dziennikarskiej braci ma najwyraźniej problem z tą szlachetną odmianą muzyki rockowej, która wymaga więcej poświęcenia niż popowo-rockowa pioseneczka trwająca 3 minuty i 29 sekund. Ta oto niebanalna odmiana rocka, malarska, niosąca często poetyckie i trudne teksty, oczekuje od odbiorcy uwagi i skupienia. W pewnym sensie artysta, decydując się na ten sposób wyrażania własnego „Ja”, zaprasza nas do swojego intymnego świata i wskazując nam miękki fotel prosi, byśmy usiedli, porzucili telewizyjny bełkot oraz łomot samograjów radiowych. Smutne jest to, że padają jak muchy audycje radiowe o profilu autorskim, gdzie prezenter (często nie dziennikarz) jest kreatorem nastroju, opowiada, pokazuje słuchaczowi swój mały muzyczny świat ukształtowany wcześniej przez wrażliwych na piękno artystów. Piszę o moich niepokojach, gdyż pragnę opowiedzieć wam o muzyce, która aż prosi się o więcej niż te przysłowiowe trzy minuty na antenie radiowej i wymaga odpowiedniej oprawy słownej, a nie tylko zdawkowej zapowiedzi. W rodzimej muzyce progresywnej jest całkiem spora ilość takich płyt i rzadko są one w stanie trafić poza społeczność artrockową, do szerszego grona odbiorców, bez ogromnej pomocy z zewnątrz. Trochę szkoda, że taka sytuacja w ogóle ma miejsce. Z jednej strony cieszę się, że taka muzyka jest tylko dla mnie, ale chciałbym, by trafiła do grona tych, którzy są podatni na taką estetykę muzyczną, a niekoniecznie przynależą do progresywnego getta. „Ego Georgius” Jerzego Antczaka jest jedną z takich płyt.
Jest to album zaiste przedziwny, a zarazem pełen malarskiego piękna. Dlaczego przedziwny? Otóż jeśli spodziewacie się jakiejś rewolucji muzycznej, odkrycia przez Jerzego nowej drogi podprzestrzennej do jeszcze niespenetrowanych obszarów muzyki, to będziecie rozczarowani. Jeżeli jednak pragniecie przeżyć kolejną muzyczną przygodę, coś sobie uświadomić i przypomnieć, przeanalizować swoje dotychczasowe życie, nabrać wreszcie odwagi, by zajrzeć na samo dno własnej duszy, to ta płyta jest dla was. „Ego Georgius” to z łacińskiego – Ja Jerzy: „Jestem tu i teraz, żyję, czuję, widzę i słyszę. Przeżywam swoje niepokoje, zawahanie, mam wątpliwości, czasem się boję, a innym razem mam odwagę i siłę, by przeciwstawić się nieprzyjaznej rzeczywistości. Jednak to wciąż ja i moja muzyka, będąca wyrazem mojej opinii wobec otaczającego mnie świata. To taki rodzaj bardzo intymnego kontaktu z nienajlepszym ze światów, w którym przyszło nam żyć. Muzyka to mój język. Tylko tak zamierzam się z wami kontaktować. Jeśli tego nie rozumiecie – wasza sprawa i wasza strata, gdyż nigdy nie odczytacie tego, co mam do powiedzenia. Nie zamierzam zbawić świata, bo nie mam takiej mocy. Mogę natomiast uczynić go lepszym poprzez muzykę”. Nie, moi drodzy, to nie jest fragment wywiadu z Jurkiem. To moja wyobraźnia stara się wejść w jego skórę i podpowiedzieć mi, jak mam interpretować tę muzykę.
Pierwszy solowy album gitarzysty kultowej progresywnorockowej formacji Albion dla mnie jest czymś w rodzaju komunikatu mającego na celu dotrzeć do podobnie czujących oraz myślących osób. To bardzo osobista muzyka. Komponując tę muzykę, Jerzy Antczak nawet nie stara się maskować swoich fascynacji muzycznych, które kształtowały jego tożsamość. Czasem odnoszę nawet wrażenie, że osiągnął jakiś rodzaj podświadomego kontaktu z Davidem Gilmourem. Podobieństwo tej muzyki do brzmienia Pink Floyd jest dla mnie prywatnie ogromnym atutem tej płyty i działa tylko na jej korzyść.
Zastanawiam się, czy warto omawiać każdy z tematów, gdyż album „Ego Georgius” to zamknięta i niebywale homogeniczna całość, doskonała od pierwszej do ostatniej nuty. Jest temat przewodni, który dominuje na tej płycie, przemykając z większym lub mniejszym natężeniem. Uwagę przykuwa staranne łączenie się ze sobą utworów, a wyciszenia poszczególnych ścieżek nie są gwałtowne, lecz stopniowo wtapiają się w tło. Słyszymy, że Jerzy w niebywale umiejętny sposób operuje całym instrumentarium klawiszowym oraz całą tzw. elektroniką, znalazł także pomysł na niezwykle interesująco brzmiącą sekcję rytmiczną, a nade wszystko jest genialnym gitarzystą. Nie wyrzuca z siebie tysiąca dźwięków na minutę, raczej kładzie nacisk na melodię. Jawi się jako kreator nastroju i kustosz spuścizny Pink Floyd. Prócz floydowej estetyki zapewne każdy ze słuchaczy usłyszy całą paletę różnorakich muzycznych wpływów, którymi Jerzy nasiąknął przez lata jak gąbka. Dla przykładu: we wstępie do płyty słyszę echa twórczości Loreeny McKennitt czy Dead Can Dance. To drugie porównanie objawiło się w mojej świadomości chyba dzięki genialnie zaaranżowanym bębnom. W innym momencie pojawia się charakterystyczny, powtarzający się motyw generowany przez syntezatory, który przywodzi na myśl brzmienie Tangerine Dream. Jak już wspomniałem, ocenianie każdego utworu z osobna w tym przypadku mija się z celem. Trzeba tej muzyki słuchać w całości, poczuć ją dogłębnie i zasymilować, aby następnie traktować jak swoją. Przyznam, że drażnią mnie te wątpliwej jakości dyskusje w internecie na temat stworzonej przez Jurka muzyki i roztrząsanie, czy Jurek naśladuje Gilmoura czy nie, czy jeden lub drugi utwór przypomina któryś z tematów Pink Floyd czy nie. A jakie to ma znaczenie? Dla mnie żadne. „Ego Georgius” to mówiąc kolokwialnie kawał doskonałej muzyki, starannie przygotowanej, zaaranżowanej z pietyzmem i rozwagą. Jerzy miał w głowie pomysł na własną muzyczną wypowiedź i ją zrealizował. Mimo szeregu wpływów klasycznego rocka progresywnego jest to oryginalny, niezwykle interesujący i – co najważniejsze – wciągający album. Muzyka Jurka zapada na długo w pamięć. Wiem, że będę powracał do tego krążka często, zwłaszcza wieczorną porą. Warto również zaopatrzyć się w oryginalne wydawnictwo, a nie tylko w bezduszne mp3, choćby ze względu na estetyczne wydanie tej muzyki w digipacku, jak również po to, by zasiąść w fotelu z książeczką i podjąć analizę frapujących tekstów.
Płyta „Ego Georgius” została przygotowana w stu procentach przez Jerzego przy niewielkiej pomocy przyjaciół z otoczenia Lynx Music. Jerzy Antczak gra na gitarze, obsługuje elektronikę i – jak się okazuje – doskonale śpiewa. Krzysztof Wyrwa (Millenium) gra na gitarze basowej. Rafał Paszcz znany z Albion zasiadł za zestawem perkusyjnym. Karolina Leszko – jak zwykle genialne chórki zarówno w Millenium, jak też na solowej płycie Jurka. Anna Batko i Aisha odpowiedzialne są za orientalne wokalizy. Waldemar Nowak również gra na gitarze. Warto zwrócić uwagę na doskonalą jakość nagrania, kapitalną realizację tego materiału, której podjął się Kamil Konieczniak (Moonrise). Słucham tej płyty z nieukrywaną przyjemnością i komfortem. Nic nie zgrzyta, nie dudni ani nie świszczy. Pisałem wielokrotnie o fenomenie Lynx Music. Jest coś niebywałego w muzyce wypływającej z tego studia i wydawanej przez tę właśnie oficynę. To zapewne temat na inną okazję.
Od lat kibicuję zespołowi Albion, od niepamiętnych czasów w mojej krwi krąży rock progresywny, dlatego też z otwartym umysłem przyjąłem płytę „Ego Georgius” jako dzieło skończone, niosące w sobie ogromny ładunek emocji i piękna. Przeszywają mnie dreszcze i mrówki biegną po całym ciele, kiedy kolejny raz odtwarzam sobie tę muzykę. Na koniec dodam, że nie interesują mnie utyskiwania w stylu, że wszystko już było, że Jerzy się powtarza i takie tam różne dyrdymały. To kolejna cudna płyta w historii polskiego progresywnego rocka, która została wydana w Lynx Music. A to wydawnictwo jest gwarantem najwyższej jakości. Nie pozostaje mi nic innego jak zarekomendować wam ten album.