Nigdy nie należy się poddawać, choć droga bywa długa, nużąca i pełna czyhających zewsząd niebezpieczeństw. Zwątpienie i zniechęcenie biorą górę, gdy wokół pełno rozrzuconych kości tych, którzy polegli. Chociaż kamienie ranią, dłonie krwawią, a nogi odmawiają posłuszeństwa, warto podjąć trud dojścia do celu. Czyż nie jest wymowna okładka najnowszego dzieła Pendragon? Czy nie warto najzwyczajniej w świecie robić swoje bez zbędnych kalkulacji? Dźwigając na plecach nielekki od przeżytych wiosen tobołek mówię stanowczo, że tak. To jedyna i słuszna droga, by wejść na szczyt. Przyznaję, iż z pewną doza niepokoju rozpakowałem tę najnowszą, dziesiątą, pełnowymiarową, studyjną płytę legendy brytyjskiego rocka progresywnego. Piszę, że rozpakowałem płytę, ponieważ znałem już ten materiał. Zespół na swojej stronie internetowej udostępnił pliki i to w doskonałej jakości. Jednak mój umysł przetwarza tylko dźwięk z płyty gramofonowej, więc muzyka z komputera w ogóle mnie nie ruszyła, wręcz przeciwnie. Po jedynym przesłuchaniu materiału z plików byłem rozczarowany i rozdrażniony. Wiem, że „Man Who Climb Mountains” jeszcze nie funkcjonuje na czarnym placku, jednak celebracja dźwięku z CD jest znacznie przyjemniejsza niż poprzez komputer. Włożyłem płytę do zasłużonego dla muzyki i poczciwego odtwarzacza Radmor D-5552 i popłynęła muzyka. Zniechęcenie bardzo szybko ustąpiło, a wypełniający pokój dźwięk gitary Nicka Barretta zaprowadził spokój i harmonię w mojej skołatanej wątpliwościami głowie.
Po kilku przesłuchaniach nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć, jaka jest ta płyta. Jednakże daleki jestem od stwierdzeń, jakie padają w różnych dyskusjach internetowych, iż zespół stracił twarz. Bo co to oznacza, że stracił twarz? Przecież Nick nie zaczął nagle rapować, a Clive Nolan nie wprowadził komputerowych bitów rodem z przybytków tanecznych, więc o co chodzi? Twarzą Pendragon jest Nick Barrett – gitarzysta, wokalista, autor tekstów, który nadał ostateczny kształt swojej muzycznej wizji i nazwał ją Pendragon. Jego styl gry na gitarze oraz estetyka muzyczna, w której zwykł się wypowiadać przez lata, ulega ciągłej ewolucji. Trudno o bardziej racjonalne podejście. Gdyby Nick zatrzymał się na „Queen Of Hearts” czy „Breaking The Spell”, które bez wątpienia są kamieniami milowymi w przebogatej twórczości zespołu, nie byłby to progres, a raczej regres. Wystarczy poczytać w sieci wywiady z Nickiem, zajrzeć do dodatków zamieszczonych na kilku płytach DVD, by wywnioskować, że Nick od pewnego czasu stara się osiągnąć kompromis pomiędzy tym, czego oczekują od jego myśli twórczej fani, a tym, co on sam chciałby urzeczywistnić pod postacią nowej muzyki. Słowo „kompromis” nie jest najszczęśliwszym z określeń. Dla mnie osobiście oznacza ono rozwiązanie, jakiego nikt nie chce, ale każdy z uśmiechem na ustach musi na nie przystać. W przypadku Pendragon udało się chyba pogodzić interesy jednej i drugiej strony. Dowodem na taki stan rzeczy jest ten ostatni album.
Patrząc na dorobek artystyczny Pendragon, wyraźnie widzę podział na pewne okresy. Początki, lata 80. to historia zupełnie inna od tej, która toczy się współcześnie. Złoty okres lat 90. to także zamknięty rozdział, który powraca teraz ze zdwojoną siłą pod postacią płyt winylowych. Album „Believe” nakreślił jeszcze inny, odświeżony brzmieniowy horyzont w historii zespołu. Natomiast płyta „Man Who Climb Mountains” jest swego rodzaju syntezą dokonaną na gruncie dotychczasowej stylistyki grupy, której odważył się dokonać Nick Barrett wraz z całą ekipą. Proces tworzenia nowego materiału to wynik dogłębnych przemyśleń oraz wnikliwych analiz tego, co zostało już przez zespół stworzone. Wyczytałem gdzieś w sieci o tym, jak Nick opowiadał, że ta jego nowa muzyka będzie bliższa brzmieniu znanemu z „Not Of This World” niż z ostatnich płyt. Faktycznie, jest coś na rzeczy. „Man Who Climb Mountains” niesie ze sobą sporą dawkę melancholii już od pierwszych dźwięków.
Rozmyta, nieco mglista gitara w „Belle Ame”, będącym jedynie wstępem do całości albumu, nakreśla klimat całości. „Beautiful Soul” to typowa dla Pendragon kompozycja z bardzo charakterystycznym dla twórczości zespołu refrenem. Za to druga część tej kompozycji, gdzie brzmienie staje się soczyste, a Nick śpiewa z lekkim echem, przeszywa mnie na wskroś. Bardzo cieszy mnie fakt, iż ostatnimi czasy Clive Nolan powstrzymuje się od zbędnego brzdąkania na klawiszach na rzecz bardziej klimatycznego grania. Więcej tu melotronu, czasem łagodnego Hammonda, intrygującego tła oraz ciekawie brzmiących partii solowych. Jazgotliwe popisy najwyraźniej zostawił dla swoich osobistych projektów. Jeśli przysłuchamy się dokładnie brzmieniu płyty, to wychwycimy wyczuwalne ślady inteligentnych orkiestracji.
„Come Home Jack” to jak na razie najważniejszy dla mnie utwór na płycie. Znów powracam do zachwytu nad gitarowym majstersztykiem Nicka, jego niepodrabialnym stylem. Rozpływająca się po kanałach gitara we wstępie do utworu napełnia słuchacza sporą dawką niepokoju. Utwór pięknie się rozwija, budując przez cały czas nieco mroczny klimat niepewności, a nawet przeszywającego strachu. Do tej kompozycji dołączona jest niesamowita koda pod postacią impresji muzycznej „In Bardo”. Obie razem stanowią zwartą całość. W „Come Home Jack” wyraźnie słyszalne są echa wspomnianego już wcześniej albumu „Not Of This World”. Na korzyść nowej muzyki Pendragon przemawiają również krótsze solówki gitarowe Nicka. Krótsze – w tym przypadku wcale nie oznacza: niedostrzegalne, ledwo słyszalne. Są lekko krótsze, ale za to bardziej treściwe i tak samo przeszywające niewidzialną włócznią serce słuchacza jak kiedyś. Łkająca gitara w „Come Home Jack” jako żywo przypomina mi klimat płyty „Not Of This World”.
„Faces Of Light” oraz „Faces Of Darkness” – szczególnie ta pierwsza z wymienionych kompozycji chwyta mnie za serducho bardzo mocno. Zwłaszcza jej początek – zagrany na fortepianie delikatnie, jednak są to bardzo przejmujące dźwięki, a gitara Nicka – jak zwykle melancholijna, łkająca. Podoba mi się również ten nowy sposób wyrażania gitarowych emocji poprzez granie mocnymi akordami. To nadaje muzyce Pendragon drapieżności. Zespół pokazuje wtedy, że ma pazury i kły. Natomiast twarze ukryte w ciemnościach grają ciekawymi loopami, których ślady również pojawiają się w brzmieniu Pendragon. Ta kompozycja ma zdecydowanie rockowy charakter. Mimo to i w tym utworze pojawia się typowe dla Nicka solo gitarowe, które za każdym razem podnosi słuchającego z fotela i porywa ku górze.
Utwór „For When The Zombies Come” – jak na tytuł przystało – jest najmroczniejszym fragmentem tego albumu. Clive czaruje dźwiękami, jakby pochodziły one ze ścieżki filmowej. Gitara Nicka znów rozmyta, a całość wąską stróżką lekko wycieka z głośników. „Explorers Of The Infinite” to najdłuższa kompozycja na płycie. Nie ma ona jednak znamion suity. To raczej długi, nieco hipnotyczny utwór z powracającym jak mantra tematem przewodnim. Nick Barrett pokazuje tu całe piękno akustycznego grania na gitarze, a Clive Nolan z melotronu uwalnia głos uwodzicielskich syren. Pulsujący bas nadaje tej kompozycji nieco psychodelicznego sznytu. Kompozycja gęstnieje coraz bardziej w miarę jej trwania. Kiedy już napięcie sięga zenitu, muzyka się urywa, a czarodziej gitary zamyka ten osobliwy trans kilkoma jakże celnymi dźwiękami. „Netherworld” to klasyczne zamknięcie całości albumu, takie w stylu Pendragon. Nick wycisza słuchacza, uspakaja go, kołysze grą na gitarze, przywracając go rzeczywistości. Do jego gitary Clive dołącza się z ciepłym brzmieniem mooga.
Album „Man Who Climb Mountains” zyskuje przy każdym kolejnym przesłuchaniu. Wielu zapewne nie może zaakceptować tej nowej propozycji Pendragon, gdyż nie należy ona do tych z gatunku łatwych i chwytliwych za pierwszym razem. W tę muzykę wejść trzeba powoli, z należytą uwagą, skupieniem oraz znajomością treści. Proponuję być bardziej otwartym na ogrom przeróżnych subtelności, jakie niesie ze sobą ten album, niuansów, które nie są do wychwycenia po pierwszym przesłuchaniu. Uważam, że jest to najlepszy album Pendragon od czasów „Not Of This World”. Został przemyślany od pierwszego do ostatniego dźwięku. Zachwyca pięknem, wabi mroczną poświatą, prowokuje okładką oraz intryguje przebogatym brzmieniem. Moim skromnym zdaniem jest to album skrojony na miarę najlepszych dzieł zespołu. Usłyszałem taką opinię, iż na najnowszej płycie Pendragon wieje nudą. Nie daje mi spokoju to stwierdzenie, gdyż ja odczuwam coś zupełnie odwrotnego. Za każdym przesłuchaniem „Man Who Climb Mountains” odkrywam jego kolejne tajemnice.
Zespół zdecydował się na sprzedaż nowego krążka w limitowanej wersji dwupłytowej. Na drugiej płycie mamy podarowany fanom akustyczny, półprywatny koncert Nicka Barretta, który w moim odczuciu brzmi lepiej niż ten nagrany w studio im. Agnieszki Osieckiej w 2001 roku. Jeśli ktoś był na koncercie w radiowej Trójce, a później nabył album koncertowy, będący nieudolnym zapisem owego wieczoru, doskonale wie, dlaczego tak nie lubię tamtego wydawnictwa. Natomiast ten akustyczny koncert podarowany fanom przez Nicka jest baśniowy, daje namiastkę obcowania z artystą na wyciągnięcie ręki. Na tym domowym koncercie Nick jest wyrazisty, szczery i prawdziwy. To niezwykle urokliwe, kiedy Nick czasem pomyli sobie tonację. Słychać na tym krążku wyraźnie, że była to niezła impreza, może i nawet suto zakrapiana tak lubianym przez zespół napojem o nazwie Jack Daniel’s. Klimat tego koncertu jest boski.
Płyta „Man Who Climb Mountains” to kawał doskonałej muzyki, solidny album dający spokój i wiarę w dalszą muzyczną drogę obraną przez Pendragon. Szeregi zespołu zasilił nowy perkusista Craig Blundell, który dał się poznać od jak najlepszej strony na niedawnych koncertach w Polsce. Resztę składu oraz historię zespołu doskonale znacie, moi drodzy czytelnicy. Nie zaczynałem więc tego tekstu od słów: Zespół Pendragon powstał… itd., itp. Tak dla przypomnienia tylko dodam, że na gitarze basowej gra Peter Gee – niezmiennie od początku. Clive Nolan na instrumentach klawiszowych – nie od samego początku, ale tak jakby był w zespole od zawsze. Maestro Nick Barrett – gitary, śpiew i cała reszta.
Dajcie szansę tej muzyce, otwórzcie się na jej dyskretne piękno, a odkryjecie coś niesamowitego, czego nie potrafię opisać.