Przepis jest ten sam, co w przypadku wydanej równo dwa lata temu płyty „Akoustik”. Też 12 akustycznych utworów, też nagranych przez Guya Manninga (wraz z grupą towarzyszących mu muzyków) techniką „live in studio”, też panuje tu kameralna atmosfera, stonowany nastrój, a głos naszego bohatera w połączeniu z dźwiękami akustycznej gitary i odzywającymi się tu i ówdzie fletami, mandolinami, skrzypcami i fortepianem stwarza klimat nostalgicznego, niemal rodzinnego muzykowania. Nawet okładka jest podobna…
Na program płyty składa się dziewięć utworów znanych już z dotychczasowego katalogu artysty oraz trzy nowe premierowe nagrania. Wszystkie jednak utrzymane w podobnym klimacie…
Jeśli ktoś zna poprzednią akustyczną płytę Manninga, ten z pewnością z radością powita premierę jego akustycznej „dwójki”. Ktoś kto nie słyszał jeszcze nigdy jego nagrań akustycznych, a więc często przykrojonych do ledwie kilkuminutowych form, ten ze zdziwieniem pokiwa głową nad kunsztem muzycznej adaptacji tych niekiedy bardzo rozbudowanych kompozycji do tak krótkich rozmiarów. Jeżeli jeszcze są tacy, którzy w ogóle o Manningu nie słyszeli (czy to możliwe? Artysta ten od dobrych kilkunastu lat rokrocznie, z regularnością szwajcarskiego zegarka, wypuszcza na rynek swoje epickie „elektryczne” koncept albumy), to także się zdziwią, że jest taki sympatyczny Brytyjczyk, który swoim charakterystycznym, lekko nosowym głosem, oraz dźwiękami dobywającymi się ze strun jego gitary potrafi czarować, urzekać i kreować tak wspaniałą atmosferę.
Akustyczny album naszego bohatera to Manning inny niż zwykle. Inny nie znaczy gorszy. Inny, to w tym przypadku, Manning jakiego się nie spodziewamy.