Zespół Pain Of Salvation, który od kilku lat mocno zbacza z progrockowego kursu, a z różnych przyczyn w pewnym czasie właściwie zupełnie zatrzymał swój bieg, wydaje się absolutnie nie obawiać ryzyka ugrzęźnięcia na mieliźnie. Po na ogół chłodno przyjętych dwóch ostatnich płytach studyjnych, kompletnym przemeblowaniu składu i trzyletnim wydawniczym milczeniu, wypuszczenie akustycznego albumu retrospektywnego musi być bowiem kursem ryzykownym – z rozmaitych powodów.
Sam pomysł próby zaspokojenia narastających przez całe trzy lata apetytów fanów czymś innym aniżeli premierowy materiał nie wydaje się być specjalnie trafiony, a jeśli by przypomnieć, że już ponad dekadę temu grupa popełniła podobne, choć koncertowe wydawnictwo – ryzyko kompletnego fiaska jeszcze wzrasta. Sam dobór kompozycji na „Falling Home” też nie jest najszczęśliwszy – bo choć zespół już na wydanym dziesięć lat temu „12:5” udowodnił, że ma bardzo przyzwoicie wyrobiony zmysł przearanżowywania własnych kompozycji na modłę unplugged, to jednak nie każdy utwór się do takiego zabiegu nadaje.
Mimo to, poza paroma wyjątkami, Daniel Gildenlöw z kolegami umieścił na płycie utwory, które bądź to w wersji akustycznej zupełnie straciły polot („Linoleum”, „Flame To The Moth”), bądź niemal w ogóle nie odbiegły od swoich macierzystych wersji, bo i na wpół-akustyczne je pierwotnie zaplanowano. Samo odważne bawienie się z formą wyszło przekonywująco tylko w niewielu fragmentach. Przerobienie rapowego „Spitfall” na akustyczną wersję należy pochwalić chyba jedynie za sam pomysł, więcej szczęścia miały takie kompozycje, jak ciekawie przearanżowany „King Of Loss”, czy jazzowo-reggae’ująca wersja „Holy Diver” z repertuaru Dio. Na ogół więc ciekawego dzieje się tu niewiele; niestety jedyne premierowe nagranie w tym zestawie („Falling Home”), przypominające raczej akustyczne ballady Extreme czy Mr. Big, a nie Pain Of Salvation, nie posiadło mocy, aby taki stan rzeczy zmienić.
Według zespołu tego typu album miał być niezobowiązującym przerywnikiem pomiędzy studyjnymi płytami, a ostatecznie okazał się być niełatwą do sfinalizowania próbą udowodnienia, że Pain Of Salvation wciąż może trwać. Szkoda tylko, że przy - zdawałoby się - nareszcie ukonstytuowanym składzie, całkiem zresztą przyzwoitym, Daniel Gildenlöw nie zdecydował się porzucić pomysłu płyty akustycznej na rzecz wydawnictwa ambitniejszego, zawierającego premierowy materiał. Jakikolwiek by on nie był, z pewnością mógłby znaczyć wiele więcej, aniżeli „Falling Home”, który w krótkim czasie zdecydowanie utknie w cieniu wszystkich pozostałych pozycji w dyskografii grupy.