Kilka miesięcy temu przy okazji występu zespołu Omega w Lublinie na Europejskim Festiwalu Smaku, który został przeze mnie szeroko opisany, poczułem nieodpartą chęć ponownego zanurzenia się w historię muzyki kreowaną przez zespoły z byłego bloku Krajów Demokracji Ludowej. Czas pokazał, iż zespołów z byłego bloku wschodniego nie można lekceważyć, albowiem ciągle tętni w ich twórczości niewyczerpalne źródło energii, czego dowodem był choćby wspomniany już koncert muzycznej ikony tamtych czasów. Odświeżając zakurzoną pamięć, natrafiłem w swoich przepastnych zbiorach płytowych na inną legendarną formację z tamtych lat, a mianowicie na rumuńską grupę Phoenix. Moim zdaniem dzieje tego zespołu są bardziej fascynujące od niejednej historii zachodniego rock’n’rollowego bandu. Mogłyby one stanowić podłoże do niezłego filmu sensacyjnego albo być kamieniem węgielnym doskonałej książki przygodowej z wielką historią w tle. Nie kryję, że zawiłe dzieje Phoenixa czynią z niego bardziej interesujący obiekt moich zainteresowań i fascynacji niż wspomniana wcześniej Omega – nie ujmując jej nic z zasług, jakie poniosła w walce z socjalistycznym opresyjnym aparatem władzy. W takiej spychanej na margines Europy Rumunii, gdzie panowała bieda i komunistyczna propaganda, powstał zespół, którego początki sięgają 1962 roku, a jego orężem w walce z ciemiężcą były gitary. Phoenix miał w ręku najlepszą broń, jaką jest muzyka. Po latach okazało się, że była ona bardzo skuteczna. Początkowo zespół Nicolae Covaciego nosił nazwę Sfinţii, czyli Święci, jednak władza nie zezwoliła na używanie nazwy kojarzącej się z religią chrześcijańską. I tak narodził się Feniks.
Trzy pierwsze albumy dzięki swemu niezwykłemu potencjałowi twórczemu, ładunkowi emocjonalnemu oraz oryginalności zyskały uznanie zachodniego, wolnego świata muzyki. W roku 1976 Nicu Covaci pojął za żonę obywatelkę Holandii i wyjechał z Rumunii. Po upływie roku wrócił, by dać kilka dużych koncertów z zespołem, a następnie dokonał brawurowego „przemytu” kolegów na Zachód w skrzyniach po kolumnach Marshalla. W Niemczech Nicu Covaci powoływał do życia zespół Phoenix w bardzo dużych odstępach czasowych i w różnych składach. W roku 2014 podarował fanom niezwykłą płytę „Vino, Țepeș!”. Jeśli komuś się wydaje, że to przebrzmiałe echo minionej epoki odbijające się zatęchłą rockową czkawką tylko w gardłach podstarzałych fanów rocka i brak tej muzyce świeżego oddechu, ten jest w głębokim błędzie. Płyta „Vino, Țepeș!” to czterdziestominutowa nieziemska dawka witalnego, zbójeckiego i niebanalnego hard rocka suto przyprawionego nutą transylwańskiej nostalgii. Takiej mocy, jaką niesie ze sobą ten album, na próżno szukać u zmurszałych i zblazowanych rock’n’rollowców z Zachodu.
Album otwiera zjawiskowa kompozycja „Bucovina”. Lekko mroczne klawisze Dzidka Marcinkiewicza oraz potężny głos Costina Adama, w którym słychać tęskną nutę rdzennego mieszkańca Karpat, przyprawiają mnie o szybsze bicie serca. Utwór ten od razu wprowadza nas w klimat całej płyty. Jest to bowiem tradycyjna melodia ludowa, która w rękach muzyków Phoenixa przybrała kształt potężnej rockowej pieśni. W zasadzie wszystkie utwory nasycone są rumuńską kulturą, ponieważ oparte zostały o teksty poetów żyjących w XIX wieku i na początku XX w.: George Coşbuca, Mihaia Eminescu i Alexandru Macedonskiego. „Decebal către popor” to jedna z najdłuższych oraz najbardziej wzniosła kompozycja na tym albumie. Wyjątkowy charakter tego utworu szkicuje wszechobecna na albumie genialna gitara akustyczna, która skojarzona z melotronowymi chórami jest jak powiew wiatru pachnącego szczytami najwyższych partii Karpat. Bohaterem tytułowego utworu jest Vlad Țepeș. Ta średniowieczna postać dała początek historii transylwańskiego Księcia Drakuli. Na szczególną uwagę zasługuje kończący płytę „Pavel Chinezu”. Bohater utworu był dowódcą wojsk węgierskich (tamtejsze terytoria należały wówczas do Węgier), który w 1479 roku odniósł zwycięstwo w bitwie z Turkami. Ta ponad siedmiominutowa kompozycja jest swego rodzaju powtórką z przeszłości, gdyż zespół po raz pierwszy zamieścił ją na swojej drugiej płycie „Mugur De Fluier” dokładnie czterdzieści lat wcześniej. Tym razem zaaranżowano ten utwór nieco ciężej, bardziej monumentalnie. W roli głównej występują tu niemal „sabbathowe” gitary oraz „purpurowe” hammondy. Phoenix tchnął świeży powiew hardrockowego powietrza w to historyczne i epickie dzieło zespołu.
Ogarniając całościowo „Vino, Țepeș!” nie trudno odnieść wrażenia, iż jest to album bardzo zwarty. Ja bynajmniej nie słyszę tu ani jednej fałszywej i niepotrzebnej nuty. Tak homogenicznej i konkretnej w przekazie płyty nie słyszałem już dawno. Obfituje ona w piękne i ujmujące melodie, których brakuje we współczesnej muzyce rockowej. Na tej płycie aż roi się od dyskretnie wkomponowanych w całość dźwiękowych smaczków, które pojawiają się pod postacią chórków, gitar, instrumentów klawiszowych oraz perkusyjnych. Można je uchwycić dopiero po wnikliwym wsłuchaniu się w materiał, gdyż nie sposób ogarnąć wszystkiego za pierwszym przesłuchaniem. Na uwagę zasługuje również doskonała jakość techniczna nagranego materiału.
Niewątpliwym atutem twórczości zespołu Phoenix jest żarliwy, szczery i bardzo zdrowy patriotyzm, przejawiający się w kultywowaniu wielowiekowej tradycji przekazywania rodzimej poezji, ludowych podań oraz legend opiewających postacie historyczne. Autentyczność przekazu podkreślają teksty śpiewane w ojczystym języku. Mimo upływu lat u lidera zespołu pozostał młodzieńczy bunt i brak zgody na zniewolenie człowieka. Kiedyś był on skierowany przeciwko dyktaturze komunistycznej, teraz zaś przeciw obecnie panującym układom politycznym na świecie. Zespół daje temu wyraz wspierając różne akcje społeczne. Phoenix nie zaprzedał swej tożsamości kulturowej na rzecz kultury anglosaskiej. Nawet swoją stronę internetową prowadzi w rodzimym języku.
Kolejną cechą wyróżniającą muzykę Phoenixa na tle światowego rocka jest olbrzymia ilość ludowych motywów umiejętnie wplatanych przez zespół w rockową estetykę. Razem brzmią one niezwykle harmonijnie. Te ludowe inspiracje nie przekraczają jednak pewnej granicy, za którą dla ucha fana muzyki rockowej stałyby się uciążliwe i niestrawne, a całość trąciłaby jarmarczną tandetą. Niestety ten problem boleśnie dotyka wielu rodzimych twórców. Jeśli ktokolwiek myśli, iż potrafi sprawnie poruszać się w stylistyce wokalnej typowej dla górali, niechaj wsłucha się w harmonię głosów członków zespołu Phoenix. Charakterystyczne dla zespołu są oryginalne instrumenty perkusyjne – drewniane kłapiące paszcze, używane już przez zespół w jego początkach, na których nadal gra Valeriu Sepi. Kto widział występ Phoenixa w Sopocie w 1973 roku, ten wie, o czym piszę. Ta dobrze pojęta przez Nicu Covaci’ego i jego kolegów zdrowa fascynacja ludową kulturą przodków jest doskonałym konserwantem i unikatową przyprawą ich muzyki, która przez lata pozostaje świeża, nie traci kolorów i świeci bardzo intensywnym blaskiem.
Wszystkie te elementy składają się na to, iż album „Vino, Țepeș!” jest dziełem wyjątkowym pod każdym względem. Do tego dochodzi jeszcze rewelacyjne brzmienie albumu oraz czas jego trwania. Płyta została zamknięta w tradycyjnym przedziale czasowym, charakterystycznym dla wydawnictw z lat 70. Nie ma tu żadnych zbędnych kompozycji, ciągnących się w nieskończoność wielowątkowych suit, które często przyprawiają słuchacza o mdłości i są powodem, by zaniechać dalszego poznawania tak skonstruowanego albumu. To rasowy, zakorzeniony głęboko w rockowej i ludowej tradycji album. Swoim brzmieniem bardzo przypomina Deep Purple oraz Uriah Heep za ich najlepszych czasów, a pod tą hardrockową peleryną ukrywa się czasem chichoczący i prześmiewczy, a czasem nostalgiczny duch rodem z serca Transylwanii. Wszystko to razem porywa słuchacza w bardzo osobistą i wyjątkową przestrzeń muzyczną stworzoną przez zespół Phoenix.
Nicu Covaci to człowiek Renesansu. Rysuje, maluje, rzeźbi, pisze książki. Ostatnio ukazały się dwie pozycje jego autorstwa, które – wraz z nową płytą – promuje na koncertach zarówno w swoim kraju, jak i na całym świecie. W zespole Nicu komponuje, gra na gitarze akustycznej i elektrycznej oraz śpiewa. W obecnej odsłonie Phoenix otoczył się wieloma muzykami. Wśród nich znajdują się młodzi i bardzo utalentowani instrumentaliści: Andrei Cerbu – lat 12 – gitara elektryczna, Flavius Hosu – lat 13 – perkusja, Marc Alexandru Tint – lat 17 – gitara elektryczna. Do zespołu dołączył również wokalista Costin Adam. Od wielu już lat w zespole działają Volker Vaessen – gitara basowa oraz nasz rodak Dzidek Marcinkiewicz – instrumenty klawiszowe. Ponadto zespół wspomagają Moni Bordeianu – wokal i Valeriu Sepi – instrumenty perkusyjne.
Zespół Phoenix to fenomen na skalę światową, otoczony kultem w rodzimej Rumunii, a także doceniony przez fanów na świecie. Na jego żywiołowe koncerty przychodzą tłumy. Mam nadzieję, że kiedyś dane mi będzie uczestniczyć w takim rockowym spektaklu. Na koniec chciałbym od siebie dorzucić ostrzeżenie. Uwaga: płyta „Vino, Țepeș!” uzależnia. Zostałem zniewolony przez tę nową muzykę Phoenixa. Jednakowoż to miła i słodka niewola.