Pamiętam jak mniej więcej półtora roku temu zachwyciłem się poprzednią płytą grupy Kite Parade pt. „Retro” i umieściłem ją w moim Top 10 ulubionych albumów AD 2023. Była to dla mnie jedna z najmilszych muzycznych niespodzianek zeszłego roku i nie ukrywam, że wiadomość o premierze nowego wydawnictwa (4 października br.) zelektryzowała mnie do tego stopnia, że wyprosiłem w wytwórni White Knight Records nadesłanie materiału promocyjnego i to z dużym wyprzedzeniem.
Dzięki temu miałem okazję zapoznać się z muzyczną zawartością krążka „Disparity” na długo przed jego oficjalną premierą. I co? Powiem tak: z całą pewnością rozczarowania nie ma. Ale chyba nowej płycie nie udało się zbliżyć do wysoko zawieszonej albumem „Retro” poprzeczki. 9 utworów, 40 minut z sekundami – tej płyty słucha się z ogromną łatwością, gładko i przyjemnie… No właśnie, czasami zbyt gładko. Całość jest dobrze poukładana, ugłaskana i uczesana… Chwilami aż za bardzo. I brzmi, niczym wzorzec metra w Sevres, jako perfekcyjny przykład typowo brytyjskiego prog rocka. A może raczej pop/prog rocka? Takiego zbliżonego do stylu grupy It Bites.
Bo właśnie z muzyką It Bites album „Disparity” kojarzy mi od pierwszej do ostatniej minuty. Przez cały czas lider i kompozytor, Andy Foster, epatuje nas charakterystycznymi melodyjnymi harmoniami i jego pomysł na nową płytę był taki, że postanowił położyć nacisk na delikatny przepływ muzyki w formie przyjemnego, nieinwazyjnego i mocno poprawiającego samopoczucie, brzmienia. W tym celu zreformował swój zespół i właściwie sam zagrał na wszystkich instrumentach za wyjątkiem basu (Marcin Palider) oraz perkusji (Jimmy Pallagrosi).
Otwierające album nagranie „Fraternal Angels” wprowadza nas w świat muzyki Kite Parade swoją nastrojową eufonią i chwytliwymi harmoniami. Fosterowi udało się zbudować niezwykle chwytliwą linię melodyczną, która delikatnie pieści uszy, tworząc główny wątek całego utworu. Tu i tam wtrąca się jakaś przebitka głosów z interkomu, odzywa się żwawsza partia syntezatorowa, a wszystko to „przykrywa” strzelista solówka zagrana na gitarze.
Z pierwszego utworu w płynny sposób wyłania się drugi – „Open Your Heart”. To ledwie 90 sekund z ładną wokalną melodią i jeszcze piękniejszą partią gitary, z którą zazębia się śpiew… gościnnie pojawiającej się tutaj Christiny Booth. To już właściwie utwór nr 3 – też krótki, bo trwający dwie minuty z sekundami, „Is This All There Is?”, którzy łącznie z dwoma poprzednimi stanowi niezwykle intrygującą ‘trójcę’ otwierającą nowy album Kite Parade. I obiektywnie rzecz ujmując, jest to naprawdę mocny, ciekawie skonstruowany, brzmiący oryginalnie, a co za tym idzie, naprawdę bardzo udany początek tego wydawnictwa. W tym momencie naprawdę czuje się, że będzie to nie tyle dobry, co bardzo dobry album…
Ale czy tak dzieje się w rzeczywistości?... Pierwsze problemy pojawiają się wraz z początkiem ścieżki czwartej, na której znajdujemy utwór „This World Is Mine”. Tutaj Kite Parade po raz pierwszy w sposób ewidentny nawiązuje do melodyjnego rocka z lat 80., i brzmi niczym klon It Bites, co dla jednych będzie zaletą, a dla innych paliwem do ostrej krytyki. Zresztą argumenty zarówno dla jednych, jak i drugich pojawią się na tym krążku jeszcze wielokrotnie.
Ale zanim o nich, warto zwrócić uwagę na wokalno-instrumentalne cudeńko w postaci kompozycji „Broken”. Swoją elegijną atmosferą i ciepłymi wstawkami saksofonowymi buduje ona przyjemną, marzycielską atmosferę. To właśnie tutaj zespół Andy Fostera pokazuje, że potrafi zabłysnąć nie tylko w szybszych tempach, ale i w spokojniejszych, introspekcyjnych (wspaniałe syntezatorowe, saksofonowe i gitarowe sola!) fragmentach. Utwór z minuty na minutę (a trwa tych minut prawie osiem) nabiera przyjemnej głębi, przez cały czas pozostając melodyjnie bardzo przystępny. Warto tutaj podkreślić udany występ drugiej gościnnie pojawiającej się na tym albumie wokalistki, Lynsey Ward.
Alternatywnym rockiem trąci utwór „Forgotten Youth”. Mniej tu progresu, a trochę więcej quasi-postpunkowego grania. Z nieustająco unoszącym się w powietrzu duchem muzyki It Bites (znowu!) oczywiście…
Paradoksalnie, jako raczej ‘bezobjawowy’ entuzjasta utworów instrumentalnych, muszę podkreślić niebotyczną klasę utworu „Is There Hope?”. To właśnie tutaj (i może jeszcze we wcześniejszym „Broken”) pod względem muzycznym Kite Parade prezentuje się najlepiej i najwspanialej. Bardzo lubię ten fragment płyty.
„Make It Beautiful” jest przykładem nieskomplikowanego, radosnego i melodyjnego progrockowego grania. To ponownie zakotwiczona w duchu poprockowych lat 80., lekka i klasycznie poukładana marzycielska piosenka, która dostarcza dokładnie tego, co obiecuje tytuł. A wpadające raz po raz w uszy przyjazne dźwięki jednych słuchaczy zachęcą do słuchania, a innych zanudzą swoją przewidywalnością. Zaliczam siebie do tego pierwszego grona i nie ukrywam, że bardzo lubię słuchać tej piosenki. Najlepiej z przymkniętymi powiekami, bo wtedy malują się pod nimi wspaniałe kolorowe obrazy.
Na samym końcu płyty umieszczono nagranie „Listen To The Angels” – trzyipółminutowe naturalne przedłużenie poprzedniej kompozycji. Jak dla mnie (i pewnie nie tylko dla mnie), za mało epickie, niestawiające przysłowiowej kropki nad „i”. Ot, takie trochę nijakie to zakończenie, jakby niespełnienie obietnicy danej na początku płyty…
Album „Disparity” balansuje na cienkiej granicy pomiędzy przyjemnymi melodyjnymi elementami rocka i gładkim prog/popem. Fani lekkiej, melodyjnej strony progresywnego rocka, zakorzenieni w AOR i mainstreamowym rocku, uznają ten album za idealny sposób na chwilę ucieczki od stresów dnia codziennego. Jednakże każdy, kto szuka mocniejszych wrażeń progresywnych, takich jak te, które można znaleźć nie tylko na klasycznych płytach gatunku, ale chociażby na przywoływanej już tu wcześniej płycie „Retro”, może uznać nowy album Kite Parade za zbyt prosty i za zbyt przewidywalny.
Podsumowując, „Disparity” to solidny i klimatyczny album, który przypadnie do gustu fanom melodyjnej i klasycznej, elegancko skrojonej odmiany progresywnego rocka. Profesjonalna realizacja i przejrzyste aranżacje świadczą o doświadczeniu i kunszcie zespołu. Andy Foster i spółka nie wyznaczają tym krążkiem nowych standardów. Wpisują się w nurt melodyjnego, przystępnego grania, za co pewnie spotka ich krytyka w postaci stwierdzeń w rodzaju „po co komu ta kopia It Bites?”.
Na koniec powiem tak: swego czasu podobne słowa krytyki padały pod adresem formacji Kino i w ogóle nie przeszkodziło mi to wtedy w ‘katowaniu’ na okrągło albumu „Picture”. I tym razem podobne opinie też nie powstrzymają mnie przed słuchaniem i częstym wracaniem do nowych dźwięków oferowanych przez Kite Parade na płycie „Disparity”. Bez względu na fakt, że jej poziom niestety nie zbliżył się do „Retro”.