Kite Parade - Retro

Artur Chachlowski

Czytaliście recenzję wydanej równo rok temu debiutanckiej płyty „The Way Home” grupy Kite Parade? Odsyłam Was do tego tekstu, gdyż znajdziecie w nim syntezę tego, czym w istocie jest muzyka tej brytyjskiej formacji. Teraz trzymam już w ręku album nr 2 w dorobku Kite Parade i poniżej zajmę się szczegółowym opisem jego zawartości. Ale zanim to nastąpi, kilka zdań natury ogólnej. „Retro” wydaje się muzycznym sequelem poprzedniej płyty. Z tym, że jeszcze bardziej dojrzałym, brzmieniowo jeszcze wspanialszym i – pomimo swojego tytułu oraz staromodnych atrybutów na okładce – w swojej stylistyce jeszcze bardziej ‘neo’ niźli poprzedni krążek. Nie tylko znajdziemy tu świetne, zapadające w pamięć melodie, ale ogólnie album jest bardziej spójny, jak i bardziej złożony pod względem dynamiki i produkcji. Cieszy uszy jak nie wiem co!

Na nowej płycie Kite Parade rozwinął się i przekształcił z projektu nagraniowego w regularny zespół (podobno niebawem ruszy w pierwszą trasę koncertową). Zasadniczo nie zmienił się skład. Jak pamiętamy, Kite Parade to muzyczne dziecko mieszkającego w Somerset w Anglii Andy Fostera, który praktycznie sam gra na większości instrumentów (w tym także na saksofonie). I na płycie tej słychać jak świetnym jest muzykiem. A przy tym jak znakomicie sprawdza się też w roli wokalisty. Towarzyszy mu, podobnie jak na debiutanckiej płycie, dwóch renomowanych perkusistów: Nick D'Virgilio (Big Big Train, Spock’s Beard) i Joe Crabtree (Wishbone Ash, ex-Pendragon), a także, szczególnie w rozbudowanym instrumentalnie utworze „Under The Same Sun”, kilku gościnnie występujących muzyków (m.in. Russell Milton na basie, Steve Bradford – organy Hammonda i Daz Atkinson – gitarowe solo). Całość zmiksował Rob Aubrey (ten od Big Big Train, IQ, Pendragonu, Cosmografu, Spock’s Bead i innych) i jego rękę wyraźnie, podkreślam: wyraźnie!, słychać na tej płycie.

Album rozpoczyna się utworem tytułowym i to od wysokiego C. Najpierw rozlegają się głosy z jakiegoś komercyjnego zakupowego kanału telewizyjnego, do których dołączają potężne gitarowe riffy i wirujące linie klawiszy oraz nabijające rytm uderzenia perkusji Nicka D’Virgilio, a następnie pojawia się momentalnie przykuwający uwagę krystalicznie czysty wokal Andy'ego. To bardzo żwawy opener, który opowiada o walce z konsumpcjonizmem, o tym jak wszechwiedzący „eksperci” bombardują nas produktami, które mają rzekomo zmienić nasze życie. „Retro” jest świetnym pomysłem na rozpoczęcie albumu. To żywy, chwytliwy i nośny utwór umiejętnie zapraszający słuchacza do wejścia w świat brzmień i dźwięków, które Kite Parade ma do zaoferowania na nowej płycie. Skojarzenia momentalnie biegną w stronę takich grup, jak It Bites, Frost*, Jadis i Lifesigns. I tak już pozostanie do samego końca płyty…

Rozlegający się jakby spoza muzycznego kadru głos kontrolera kosmicznego centrum dowodzenia rozpoczyna utwór nr 2 – „Speed Of Light”. Napędzony jest on mięsistym, lekko funkującym basem, finezyjną grą perkusji i grających ze strzelistym rozmachem syntezatorów. Do tego dochodzi nutka elektroniki i niezwykle nośny refren, poza tym kilka zaskakujących zmian tempa, umieszczone gdzieś w połowie jazzrockowe gitarowe solo, którego nie powstydziłby się sam mistrz Holdsworth, odrobina instrumentalnego zapętlenia i wreszcie finałowy powrót do refrenu przeradzającego się w epicki finał. Duże brawa za tę kompozycję.

Majestatycznie prezentuje się nagranie nr 3 – „Wonderful”. Zaczyna się spokojnie, od subtelnej gitary akustycznej i delikatnego, jakby zasmuconego śpiewu. Foster apeluje, byśmy zrobili coś dla naszej planety, coś takiego, by pozostawić nasz piękny świat nietknięty, aby przyszłe pokolenia mogły nadal się nim cieszyć. Po kilkudziesięciu sekundach ten powolny, balladowy nastrój stopniowo zyskuje głębię, a gitara, bas, perkusja i klawisze łączą się w złożony i bogaty pejzaż dźwiękowy z kilkoma przeuroczymi progresywnymi pasażami. Śpiew Fostera unosi się na tle ujmujących sekwencji gitarowo-klawiszowych akordów. To bardzo mocny punkt programu tego albumu.

Podobnie rzecz ma się z kolejnym utworem – „Shadows Fall”. Rozpoczyna się od dzwonów i odgłosów nagrzanej słońcem łąki, niczym w słynnym „High Hopes”. Ale po zaledwie 20 sekundach dźwięki akustycznej gitary i spokojny wokal zabierają nas w trwającą prawie 10 minut nieprzewidywalną muzyczną podróż, w której czai się mnóstwo niespodzianek. Jest tu solówka na saksofonie, która znowu na myśl przywodzi stare produkcje Pink Floyd, jest tu długi, imponujący fragment instrumentalny oparty na sekwencji klawiszy kreujących bogatą paletę nastrojów, jest soczyste gitarowe solo, jest wreszcie kolejny nośny refren i niesamowite harmonie wokalne. Jest refleksja nad życiem, nad każdym szybko przemijającym dniem, kiedy to wieczorne „cienie kładą się na trawie”. Warstwa liryczna idealnie współgra z muzyką, czyniąc z tego utworu niezwykle podniosły hymn o tym, że powinniśmy starać się jak najlepiej przeżyć własne życie. Mocna rzecz, lecz, jak dla mnie, utwór ten niepotrzebnie tak szybko się wycisza, gdyż jego finał posiada nie do końca chyba wykorzystany potencjał.

Teraz nadchodzi czas na najbardziej poprockowo (przynajmniej w sekcji wokalnej) prezentujący się utwór na płycie. To „Under The Same Sun”. Stylistycznie brzmi jakby skrzyżowanie Lifesigns z RPWL. Być może ta subtelna brzmieniowa wolta wynika z innego składu personalnego muzyków pojawiających się w tym akurat utworze. Szalejący na perkusji Joe Crabtree i Russell Milton na basie zapewniają solidną podstawę, pozwalając na gitarowe loty w wykonaniu Daza Atkinsona i pulsującą solówkę organów Hammonda w wykonaniu Steve'a Bradforda, która pojawia się w szalonej końcówce tej sympatycznej kompozycji.

No i dochodzimy do finału płyty. Stanowi go trwająca niemal kwadrans wielowarstwowa kompozycja „Merry-Go-Round”. Cudowna rzecz. To prawdziwa muzyczna epopeja z gatunku takich, jakie kochają prawdziwi wyznawcy prog rocka. Początkowo wydaje się być dostojną balladą malowaną w pastelowych odcieniach, pierwsza część utworu rozdziera serce swoim smutkiem i oparta jest na łkających pociągnięciach gitary i przejmującym śpiewie Fostera. Ta dostojna, jakby trochę ospała atmosfera zmienia się w dalszej części utworu. Mniej więcej w jego połowie pojawia się jakby wzięta z innej muzycznej bajki szybka sekcja wokalna, która radykalnie kontrastuje z sekcją otwierającą. Podczas gdy zmiana nastroju na zdecydowanie żwawszy i lżejszy wydaje się mocno szokująca przy pierwszym przesłuchaniu, wszystko nabiera właściwego sensu i układa się w logiczną całość po kilku odtworzeniach, szczególnie, gdy przekonujemy się, że kompozycja ta kończy się chwytającym za serce, podniosłym od swojego epickiego patosu, triumfalnym dźwiękowym marszem, który zamyka album. Nie ma tu żadnych zbędnych technicznych, instrumentalnych popisów, ale zapewniam, że zapoczątkowany solówką saksofonu finał z fantastyczną partią gitary osadzoną na epickich brzmieniach syntezatorów zapada w pamięć na bardzo, bardzo długo.

„Retro” to bardzo przyjemny, melodyjny i przystępny progrockowy album, który zdecydowanie podnosi poprzeczkę w stosunku do, skądinąd, udanego debiutu grupy Kite Parade. Mamy tu bardzo dobre, bez wyjątku, utwory, które imponują potężnymi refrenami, świetnym instrumentarium i produkcją utrzymaną na najwyższym poziomie. Andy Foster z niebywałą lekkością i wdziękiem prezentuje ciekawe neoprogresywne pomysły, nie rezygnując z wrodzonej zdolności do wyczarowywania ładnych, zapadających w pamięć, melodii. Dlatego też ten album to pozycja obowiązkowa dla stych łuchaczy, którzy cenią prog rocka za jego wyrazistą stronę melodyczną, a przy okazji ukochali sobie miękkie, lecz wyraziste, neoprogresywne brzmienia, których korzeni należy szukać w latach 90. XX wieku, w złotej erze dla odrodzenia brytyjskiego progresywnego rocka.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!