Sława grupy „totalnie zafascynowanej i zainspirowanej twórczością Pink Floyd” ciągnie się za formacją Solar Project właściwie od samego początku jej działalności. Co innego jednak być zainspirowanym tak bardzo wpływowym zespołem, a co innego umiejętnie nawiązywać do jego dokonań. Z tym drugim różnie to bywało w już blisko 20 letniej historii działalności Solar Project. Zespół wydał swoją pierwszą, nienajgorszą płytę („The Final Solution”) w 1990 roku. Związany był wtedy z nieistniejącą już dzisiaj wytwórnią płytową WMMS, której w tamtym czasie prawdziwym okrętem flagowym była grupa Asgard. Siłą rzeczy Solar Project od samego początku był w cieniu tamtej formacji, a etykietka „ubogiego krewnego” Pink Floyd, czy rodaków z grupy Eloy z pewnością nie pomagała dodatkowo Solar Projectowi w odnoszeniu spektakularnych sukcesów.
W pewnym momencie zespół związał się z firmą Musea Records, której pozostaje wierny do dziś. Wydał za jej pośrednictwem trzy interesujące płyty „…In Time” (1997). „Five” (2001) oraz „Force Majeure” (2004), a teraz przypomina się krążkiem zatytułowanym „Chromagnitude”. W zespole wciąż działa kilku muzyków pamiętających początki Solar Project: Robert Valet (k), który jest jak zawsze autorem całego konceptu oraz wszystkich kompozycji, Volker Janacek (vocal + dr) oraz Peter Terhoeven (g). Skład grupy uzupełniają dwie nowe twarze: Sebastian Jungermann (bg) i Sandra Baetzel (vocal + sax).
Nowy album traktuje o wszechmocnej psychologicznej sile kolorów. Jeżeli szarość odzwierciedla codzienność i intrygę, zieleń – powodzenie i lęk, czerwień – miłość i nienawiść, kolor żółty – chciwość i bogactwo, niebieski – wierność i czystość, czarny – zło, a także szlachetność, a biały – uczciwość, ale i niepewność, to o tym wszystkim grupa Solar Project próbuje opowiedzieć na swojej nowej płycie. Wychodząc z założenia, że każdy kolor przemawia swoim magicznym językiem i każdy potrafi wyrazić zarówno coś pięknego, jak i coś złego, zespół zamieścił na „Chromagnitude” siedem utworów, których tytuły to po prostu nazwy kolorów. Najważniejsza teza, którą próbuje udowodnić jest taka, że każdy z ludzi ma swój kolor, który najpełniej odzwierciedla jego charakter, a najważniejsze w życiu jest codzienne przechodzenie od ponurej szarości do czystej bieli, która jest sumą wszystkich kolorów. Przyznaję, że wszystko to brzmi trochę wydumanie. Nie ukrywam, że i samą muzykę na płycie „Chromagnitude” trudno uznać za łatwą i przystępną. Sporo w niej różnych zawiłości, posępności, zakrętasów i niespodziewanych zwrotów, sprawia ona wrażenie jakby grubo ciosanej. Ale słychać wyraźnie, że zespół w dalszym ciągu zafascynowany jest twórczością Pink Floyd (gilmourowskie brzmienie gitary, żeńsko-męskie dialogi wokalne, częste partie saksofonu, liczne pozamuzyczne efekty dźwiękowe). Słychać też wyraźnie, że Solar Project tworzą biegli w tym co robią muzycy, że w głowie Roberta Valeta i spółki czai się mnóstwo ciekawych pomysłów, ale w muzyce zespołu jakby brakowało bożej iskry, która wyniosłaby najnowszą produkcję Solar Project na ponadprzeciętny poziom. Czasami aż prosi się, by zespół porzucił dość jednostajne tempo swojej muzyki, by trochę przyśpieszył i od czasu do czasu przygrzał odrobinę mocniej, by wyskoczył z jakąś improwizacją, by zaskoczył czymś nieprzewidywalnym.
Nie można jednak odmówić grupie Solar Project staranności w warstwie wykonawczej. Nie można też jej odmówić ambicji w kreowaniu nastrojów. Niemniej jednak, jak dla mnie za mało na „Chromagnitude” niespodzianek i zaskoczeń. Rzetelna, aczkolwiek zbyt przewidywalna to płyta. Jeżeli ktoś lubi ten typ muzyki, z pewnością sięgnie po stare płyty Pink Floyd i Eloy. Ale posłuchać raz czy dwa razy z pewnością nie zaszkodzi. A może nawet i trzy, bo przyznam szczerze, że z każdym kolejnym przesłuchaniem „zaprzyjaźniam się” z nową muzyką Solar Project coraz bardziej.