Trey Gunn na gitarach, Jerry Marotta na perkusji, a do tego jeszcze popularny za oceanem duet muzyki ambient Cyber Zen Sound Machine. Takie oto towarzystwo zaprosił do nagrania swojego nowego albumu amerykański keyboardzista i kompozytor Leon Alvarado.
Artysta to mało znany na europejskim rynku. Zapewne dlatego, że do tej pory udzielał się głównie jako muzyk studyjny. I to o sporym dorobku. Dość powiedzieć, że jego najwcześniejsze nagrania pochodzą jeszcze z lat 70., ale pierwszy album firmowany jego imieniem i nazwiskiem, zresztą o dość symptomatycznym tytule „Leon Alvarado Plays Genesis And Other Original Stuff”, ukazał się dopiero w 2008 roku. Dwa lata później wydał kolejną płytę („Strangers In Strange Places”) z gościnnym udziałem m.in. Billy Bruforda (ex-Yes, King Crimson, Earthwork) i Johna Goodsalla (Brand X), a obecnie pracuje już nad nowym krążkiem, który ma ukazać się w 2015 roku, a w nagraniach uczestniczą m.in. Rick Wakeman i Billy Sherwood.
Nic dziwnego, że mając takie koneksje w świecie muzyki rokowej Leon na swoim aktualnym albumie zagrał z największymi tuzami znanymi ze współpracy z Peterem Gabrielem i Robertem Frippem. Panowie Gunn i Marotta stanowią prawdziwą wartość dodaną muzyki, która słyszymy na „Music From An Expanded World”. Dość krótka to płyta, można by rzec, że to właściwie minialbum, a na jej program składa się zaledwie pięć instrumentalnych kompozycji. Bardzo minimalistycznych, cichych, spokojnych, nieomal ambientowych z bogatą paletą karmazynowych dźwiękowych soundscape’ów. Minimalistycznych, a przy tym, paradoksalnie, brzmiących wręcz epicko.
Słucha się ich doskonale; brzmienie oraz nastrój panujących na albumie są zniewalające, działające jak narkotyk i porywające odbiorcę w prawdziwy trans. Trudno oddać słowami charakter muzyki, z jaka mamy do czynienia na „Music From An Expanded World”. Wyobrażam sobie, że tak właśnie mogły wyglądać koncerty wschodzących gwiazd progresywnego rocka na przełomie lat 60. i 70. Atmosferyczny rock – to określenie przychodzi mi najczęściej do głowy, ilekroć słucham tego albumu.
Nie jest to płyta na każdą porę dnia. A już na pewno nie na zagoniony biały dzień wypełniony kłębowiskiem niezałatwionych spraw i obowiązków. Najprzyjemniej upajać się ta muzyką w środku ciemnej nocy. Gdzieś na granicy jawy i snu, gdy pod przymkniętymi powiekami czai się ciemny płaszcz snu…