Takiego nagromadzenia Jeżozwierzowych dźwięków już dawno nie słyszałem. Zresztą sam Steven Wilson docenił pracę zespołu Ossicles założonego przez braci Bastiena i Sondre Velandów, dając im dobrą rekomendację u renomowanych wytwórni płytowych. W efekcie druga Ossicles płyta ma ukazać się jeszcze w tym roku nakładem Karisma Records (tej samej, co wydaje między innymi kolejne płyty formacji Airbag). Ale zanim to nastąpi, bracia Velandowie w grudniu 2012 roku wydali własnym sumptem album zatytułowany „Mantelpiece”. I to nim właśnie zajmiemy się dzisiaj.
Takiego nagromadzenia Jeżozwierzowych dźwięków na jednym albumie już dawno nie słyszałem. Myślę nawet, że niewprawne ucho miałoby ogromny problem z rozróżnieniem czy to gra Porcupine Tree czy właśnie Ossicles. Zadziwiające jest też to, że większość materiału wypełniającego album „Mantelpiece” powstała, gdy bracia Veland mieli po 16-17 lat. Bastien gra na gitarach, basie i syntezatorach, Sondre – na perkusji i syntezatorach. W sumie obsługują wszystkie słyszalne na płycie instrumenty, za wyjątkiem fletów i skrzypiec. No i obaj śpiewają. A powiedzieć, że głosy obu panów brzmią niczym Steven Wilson, to jakby nic nie powiedzieć. W niektórych utworach, jak choćby w „Torn Pages” czy „Luna’s Light” brzmią oni dokładnie jak lider Jeżozwierzy. To głównie zasługa Bastiena. Ale i sposób gry (melotrony w „Torn Pages” – rewelacja!, czy rozpędzone, mięsiste partie sekcji rytmicznej w „1400” i „Moral Grey”) długimi chwilami też do złudzenia przypominają produkcje Porcupine Tree.
Na album „Mantelpiece” składają się dwa srebrne krążki. Pierwszy z nich zawiera 6 utworów i trwa ledwie 35 minut, drugi jest nieco dłuższy (45 minut), ale wypełniają go zaledwie 4 kompozycje. Wydaje się, że przy odpowiednim zmiksowaniu cały materiał zmieściłby się na jednym dysku, ale są dwa, bo tak panowie Veland to sobie wymyślili. Na pewno dobrze płycie zrobiłoby też jej delikatne odchudzenie do, powiedzmy, około 60 minut. Ale i tak, jako całość, „Mantelpiece” prezentuje się znakomicie: imponujący, wielokrotnie składany digipak, gruby grzbiet, ładnie wystylizowana szata graficzna, pełna informacji książeczka, no i wspomniane już dwa srebrne krążki z mnóstwem wspaniałych dźwięków. Opakowanie oraz jego muzyczna zawartość może sprawić radość niejednemu sympatykowi twórczości utrzymanej w stylu grupy Porcupine Tree. Jeżeli ktoś jeszcze nie odkrył dla siebie muzyki młodych Norwegów, niechaj uczyni to jak najszybciej. Zanim jeszcze ukaże się ich nowy album!
Najlepsze momenty na płycie? Na pewno „Luna’s Light”, „Torn Pages”, „Watersoul II” i „Miracle Worker” - piosenkowe, bezpretensjonalne utwory z ładnymi melodiami i chwytliwymi refrenami. Dobrze brzmi nieco bardziej rozbudowana w swej warstwie instrumentalnej kompozycja „Barren Earth”, która zamyka krążek nr 1. Wspaniale prezentują się subtelnie zabarwione stylistyką techno utwory „Slur” czy „Moral Grey”. A już kompletnym zaskoczeniem jest 27-minutowa muzyczna epopeja „Silky Elm”, która począwszy od indyjskich wpływów w swoim wstępie (m.in. nepalska wokaliza w wykonaniu regionalnego śpiewaka folk) rozwija się z minuty na minutę w genialny sposób, aż po swój monumentalny finał, który godzien jest postawienia go w jednym szeregu z najwybitniejszymi epickimi dziełami Stevena Wilsona i spółki.
Tak, bardzo udany to album. Nie ma już Porków, są Ossicles. Umarł król, niech żyje król! Nowy król umiejętnie przejmuje schedę. Takiego nagromadzenia wspaniałych Jeżozwierzowych dźwięków już dawno nie słyszałem…