Ciekawe nowe zjawisko na mapie progresywnego rocka Wielkiej Brytanii. Grupa o nazwie Preacher. Niepowiązana z żadną ze słynnych wytwórni płytowych, nie nagrywająca w żadnym ze znanych studiów nagraniowych, nie zatrudniająca renomowanych producentów, ani realizatorów dźwięku, ani też nie zapraszająca do gościnnych udziałów legendarnych muzyków. Działająca na opłotkach głównego nurtu gatunku, nie przeznaczająca na promocję niebotycznych sum, ani też nie koncertująca w wypełnionych po brzegi salach.
Za to grająca w sposób szczery, przekonywujący i, co najważniejsze, bardzo ciekawy i intrygujący. W dodatku brzmiąca niepowtarzalnie, co czyni jej muzykę rozpoznawalną, a zarazem intrygującą. Jeżeli już miałbym porównać do kogoś styl grupy Preacher, to wskazałbym na Pink Floyd. Ale nie jest to odwołanie się do produkcji Gilmoura i spółki wprost. Proszę traktować to porównanie raczej jako pewnego rodzaju drogowskaz. Głównie za sprawą gitarowych dźwięków i spokojnych, dostojnych wręcz, solówek w wykonaniu liderującego grupie Preacher, Martina Murphy’ego. Jego głos jest już jednak z zupełnie innej bajki. Jego barwa przypomina skrzyżowanie Joe Cockera, Eddie Veddera i Marka Knopflera. No i kolejny Pinkfloydowski element to kobiece chórki obecne w każdym utworze i wzbogacające refreny charakterystycznym „uuu aaa…”.
Muzykę, która wypełnia debiutancki album zespołu Preacher „Signals” można określić jako mieszankę epickiego prog rocka i rocka na wskroś klasycznego. Odnaleźć w niej można też pewne wpływy bluesa oraz psychodelii. A całość zebrana jest w 12 średniej długości utworów, które łącznie trwają blisko godzinę. Jest to bardzo klimatyczny album osadzony w jednolitej, niezwykle nastrojowej atmosferze. Śpiew i gitary Martina Murphy’ego czarują w każdym z pojedynczych utworów, a wtórują mu delikatne pociągnięcia palców po czarno-białych klawiaturach (Arnold Burgoyne), co nadaje całości bardzo szlachetnego i dojrzałego brzmienia. Najlepsze utwory znajdują się na samym początku płyty. Pierwsze cztery nagrania: „Time”, „Jupiter”, „The Sea” i „Fat Cats” wysoko wieszają poprzeczkę i we wspaniały sposób wprowadzają słuchacza w klimat albumu. Jeszcze umieszczona trochę później kompozycja tytułowa też wybija się swoją jakością. Lecz im dalej - tym niestety nudniej. Nie znaczy to wcale, że reszta utworów jest jakoś rażąco słaba, ale nie różniąc się od siebie klimatem, ani też nie posiadając wyrazistych melodii, zlewają się one niestety w jeden, trochę za bardzo jednostajny ciąg muzyczny. Powtarzam: to wciąż dobre utwory, ale jak na mój gust trochę za mało wyraziste.
Klimat, nastrój, atmosfera… Tymi elementami muzyka grupy Preacher potrafi podbić serca słuchaczy. Dlatego też z ręką na sercu polecam album „Signals” słuchaczom o szeroko otwartych uszach i horyzontach. Szczególnie, że na horyzontach tych czają się przepiękne Pinkfloydowskie brzmienia. Jednak do pracy przy drugiej płycie namawiałbym zespół do zatrudnienia dobrego producenta, który zróżnicowałby nieco obraz tej, skądinąd nienajgorzej prezentującej się muzyki. Tylko czy działającą z niewielkim budżetem, początkującą, ale wielce obiecującą, sympatyczną formację z Wysp Brytyjskich będzie na to stać?... Nawet jeżeli nie, to i tak trzymam kciuki za powodzenie.