Trzeci album holenderskiej grupy Nice Beaver ukazał się nakładem poznańskiej firmy Oskar. Osiem kompozycji, 55 minut muzyki. A jaka jest ta muzyka?… Początek wypada nieco dziwnie. Dość surowe dźwięki gitary, po chwili wchodzi wokal i… robi się odrobinę ciekawiej, chociaż sam styl wokalu może nieco zniechęcać. Lecz tak jakoś się dzieje, że już w połowie drugiej kompozycji, „In Close Proximity”, przyzwyczajamy się do barwy głosu Erika Groenewega, a zespół pozwala sobie na popuszczenie wodzy fantazji i ciekawe poimprowizowanie. To jest na plus. I im dalej, tym lepiej i ciekawiej. Więc i ocena całej płyty wypada pozytywnie…
Album „The Time It Takes” obfituje w klimatyczne chwile malowanie dźwiękiem. Sporo jest na nim nawiązań do twórczości takich grup, jak Rush czy Camel. Obok ciekawych kompozycji pojawiają się też niestety słabsze punkty. Takim jest oznaczony indeksem 3 balladowy „The Path To My House”, który, choć krótki, wydaje się trochę zanudzać słuchacza. Ale po tej chwili zanudzania znowu mamy bardzo przyjemne dźwięki i bardzo miły refren w nagraniu „Timeline”. Nie brakuje w nim rozmytych głosów stanowiących uzupełnienie ciekawych brzmień, pojawiają się nawet taneczne rytmy. Ten utwór potrafi rozruszać każdego słuchacza. Generalnie w tej zakręconej kompozycji wiele się dzieje i po dwuminutowym instrumentalnym intro, wraz z wejściem wokalu, mamy typowo progresywny kawałek z lekko przebojową nutką. Może tą kompozycję zespół powinien lansować w radiu? „Rainbow’s End” to kolejna perełka na płycie. Bardzo udany utwór z pięknym gitarowym brzmieniem. Polecam go Waszej uwadze.
Powoli zbliżamy się powoli do końca, a zgodnie z tym, co napisałem wcześniej, im bliżej końca płyty, tym robi się ciekawiej. W tytułowym „The Time It Takes” można znaleźć delikatne nawiązania do stylu King Crimson z lat 80. (brzmienie gitary!). A w „Sound Behind Sound” można odnieść wrażenie, że zespół próbuje nawiązywać do niektórych elementów z początkowych fragmentów płyty. Kończący płytę, najdłuższy w tym zestawie (ponad 11 minut) „Waiting For The Bell To Toll” wydaje się być trochę nagrany „na doczepkę”. Brzmieniowo nieco odstaje od reszty (nagrany jest nieco głośniej niż reszta utworów), ale jest to najbardziej skomplikowana kompozycja na płycie. W jej długich instrumentalnych partiach daje się zauważyć bardzo silne wpływy twórczości zespołu Camel. Pod sam koniec utworu robi się bardzo intensywnie, dźwięki nałożone są na siebie wielopiętrowo, aż wreszcie płyta się kończy i… nagle zapada cisza. I wiecie co? Po początkowej rezerwie, z jaką podchodziłem do tego albumu, z reguły zawsze chce mi się ponownie wcisnąć klawisz PLAY.