Wilson, Steven - Hand. Cannot. Erase.

Przemysław Stochmal

ImageWydawać by się mogło, że dwa lata, jakie dzielą najnowszy studyjny album Stevena Wilsona od jego poprzedniej płyty, to przedział czasu stosunkowo niewielki, zważywszy na fakt, że w czasie wolnym od tworzenia, nagrywania i promowania solowych propozycji, artysta nie zwykł siedzieć z założonymi rękami. Przerwa dzieląca publikację „The Raven That Refused To Sing” oraz „Hand. Cannot. Erase.” miała jednak dość wyjątkowy charakter dla Wilsona jako muzyka i kompozytora. Porcupine Tree nadal znajdywało się w stanie zawieszenia, planowana płyta No-Man ostatecznie stała się solowym albumem Tima Bownessa z gościnnym udziałem Wilsona w dwóch utworach, w roli gościa pojawił się on również na czwartym krążku Blackfield, natomiast projekty Bass Communion i Storm Corrosion przycichły. Być może byłoby trochę naiwności w stwierdzeniu, że w tak wyjątkowej sytuacji swój kompozytorski potencjał Steven Wilson mógł zorientować tylko i wyłącznie ku czysto solowej działalności twórczej, niemniej jednak muzyka, która pojawia się wraz z „Hand. Cannot. Erase” sugeruje, że faktycznie lider Porcupine Tree włożył w jej powstanie jeszcze więcej uwagi, pracy i talentu, niż zazwyczaj.

Poprzedni album niejako wyrażał ekscytację Wilsona odnalezieniem stałego, zaufanego składu muzyków podległych zachciankom jego błyskotliwej kreatywności i wynikającymi stąd możliwościami konkretnej, kolektywnej pracy w tak ustalonej konfiguracji studyjnej. Powstał w dość szybkim tempie, niejako sankcjonującym określony muzyczny kierunek, jak na Wilsona wyjątkowo czytelny. Powrót do pierwotnych, klasycznie prog-rockowych inspiracji artysty oraz znakomite przyjęcie albumu mogły stanowić dla niego pokusę umoszczenia sobie stałego miejsca w tejże estetyce, na szczęście jednak nic podobnego nie nastąpiło i obecna przez kilka ostatnich lat tendencja, podsycana rzecz jasna aktywnością w remiksowaniu klasyków progresywnego gatunku, wraz z „Hand. Cannot. Erase.” znacznie zmienia swoje proporcje.

We właściwym sobie stopniu każda solowa płyta Stevena Wilsona kierowała się pewną stylistyczną wytyczną, tutaj natomiast jest zgoła inaczej. Obok wyrazów wciąż aktywnej inspiracji prog- i jazz-rockiem lat 70. powraca elektronika, formuła piosenki pop, ciężar gitar momentami wyraźnie wzrasta. Słowem, pojawia się wiele akcentów, do których artysta przyzwyczaił swoich odbiorców przez lata, a tu i ówdzie skojarzenia z Porcupine Tree, No-Man, czy Blackfield mogą być niemal dosłowne. Wilson w pigułce? Jednak nie.

Chociaż wielu z pewnością nie pogardziłoby płytą, dla której tak wykoncypowane określenie byłoby celne, to jednak na szczęście „Hand. Cannot. Erase.” zdefiniować w tak brutalnie prosty sposób się nie da, bo choć jej twórca przywołuje echa swoich rozmaitych muzycznych wcieleń, to dobiera i składa środki wyrazu tak, aby nadały tej nareszcie bardzo „wilsonowskiej” muzyce pewnej świeżości, by mogła prawdziwie intrygować. Chociażby samo skrupulatne różnicowanie brzmień, wprowadzanie dotąd nieobecnych rozwiązań, poszerzanie spektrum instrumentalnego i wokalnego podnosi potencjalną atrakcyjność materiału.

Znakomite efekty daje również odwaga Wilsona w modyfikowaniu teoretycznie oczywistych ról instrumentalnych, która już na „The Raven…” wyraziła się w oddaniu Guthrie Govanowi gitarowej palmy pierwszeństwa. Tutaj również właśnie jego gitarę słychać najwięcej, wiele swobody dostaje także Adam Holzman, czego najbardziej ewidentnym dowodem jest ponad dwuminutowe, wyborne solo na Moogu („Regret #9”). Co ciekawe, stanowisko basisty również ulega reorganizacji – na gitarze basowej najczęściej gra sam Wilson, Nick Beggs przy tym urozmaica rytmikę pulsującym brzmieniem sticku. Najbardziej zaskakująca i zarazem nadająca ciekawego, nowego wymiaru muzyce Stevena Wilsona jest jednak obecność izraelskiej wokalistki Ninet Tayeb, śpiewającej zarówno w chórkach, jak i niejednokrotnie solo, podkreślająca kobiecy charakter frapującej i dramatycznej historii, jaką Wilson obrał za kanwę konceptu „Hand. Cannot. Erase.”.

Wydana przed dwoma laty „The Raven That Refused To Sing (And Other Stories)” okazała się być płytą pod wieloma względami perfekcyjną, którą jednak owa perfekcyjność w moim przekonaniu pozbawiła czegoś szczególnego, pewnej charakterystycznie wilsonowskiej wyjątkowości. „Hand. Cannot. Erase.” również można by określić albumem perfekcyjnym; uważnie skonstruowanym, w swojej pewnej eklektyczności wyważonym niezmiernie inteligentnie. Tutaj jednakże Wilson porzucił fascynację pewną ideą muzyki, ideą tworzenia czyimś wzorem, ideą muzykowania w określony sposób; fascynację, która przybliżała go ku mieliźnie kreowania sztuki dla sztuki. Skupił się zaś na muzyce samej w sobie, tworząc dzieło doprawdy bajeczne, dla wielu jego wielbicieli być może wymarzone.

MLWZ album na 15-lecie Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku