Z twórczością zespołu Europe zetknąłem się, podobnie jak zapewne spora część naszych Czytelników, jeszcze w latach 80., kiedy to przez cały rockowy świat przetoczył się utwór „The Final Countdown”. Po tym sukcesie Europe przez jakiś czas posiadał łatkę „zespołu jednego przeboju”, chociaż poza wspomnianym utworem miał na swym koncie sporo udanych kompozycji. Z początkiem lat 90. zespół rozwiązał się, lecz po prawie dwunastu latach doszło do reaktywacji w takim samym składzie, w jakim powstał ich największy przebój. Z racji tego, że nagrywane po reaktywacji płyty były dość spójne muzycznie, zespół z czasem pozbył się łatki „zespołu jednego przeboju”.
Rok 2015 przyniósł najnowszy album „War of Kings”. Jedenaście kompozycji, a na digipacku dodatkowy utwór – niespodzianka. Dużo dobrego hardrockowego grania. Można się w tych około 50 minutach dopatrzeć wpływów m.in. Rainbow, Deep Purple, a nawet Thin Lizzy. Fakt, w tytułowym utworze w refrenach słychać pewną nutkę przebojowości, ale to nie jest to, co tak bardzo cieszyło w latach 80. Brzmienia klawiszy są jakieś spokojniejsze i stanowią równowagę dla drapieżnych gitarowych dźwięków. Pojawia się nawet ciekawe solo gitarowe. Ktoś by tu zaraz rzucił porównanie do „The Final Countdown”, ale jest ono niezbyt trafione. Owszem, podobna koncepcja utworu, ale zdecydowanie nie ta melodia, nie ta energia, nie ten motyw. Ale to dobry utwór. Dalej jest jeszcze lepiej. „Hole In My Pocket” po prostu porywa słuchacza, że aż się chce poruszać w rytm tej kompozycji. „Second Day” to kolejna kompozycja, którą można spokojnie lansować na przebój. Potem mamy surowo i stosunkowo ciężko brzmiące „Praise You”. Mimo surowych brzmień otrzymaliśmy spokojną kompozycję przenoszącą słuchacza w magiczne lata 70. W podobnym klimacie, lecz z jeszcze bardziej chwytliwym refrenem utrzymany jest utwór „Nothing To Ya”. Pod koniec tej kompozycji pojawiają się dźwięki imitujące melotron. W „California 405” słyszymy z kolei brzmienie organów Hammonda. Przy kolejnych kompozycjach można się nieźle rozruszać, zwłaszcza w „Days of Rock and Roll”. Moim zdaniem mógłby to być murowany radiowy hit, może nie na miarę wielkich przebojów zespołu, ale na pewno z ogromnym potencjałem. Hammondowe brzmienie powraca w „Rainbow Bridge”. Z kolei w balladowym „Angels (With Broken Hearts)” dominują brzmienia klawiszowe przypominające raz melotron, raz organy Hammonda, a płytę kończy najdłuższa kompozycja „Light Me Up”, znów swym hardrockowym brzmieniem zakorzeniona dość mocno w latach 70. Digipackowe wydanie płyty przynosi na zakończenie dodatkowy utwór „Vasastan”. Jest to w dużej mierze utwór instrumentalny stylizowany na muzykę filmową. Ale tej muzyki filmowej są jedynie trzy minuty, gdyż chwilę dalej na słuchacza czeka niespodzianka w postaci fragmentów tytułowego utworu i krótkiej kody na sam koniec płyty.
W postaci albumu „War Of Kings” otrzymaliśmy trwający niespełna godzinę spójny hardrockowy album. Można się przyczepić o brak akustycznych utworów (które można było odnaleźć na poprzednich albumach zespołu), za to otrzymaliśmy sporo oldschoolowych brzmień instrumentów klawiszowych (Hammond, melotron), a także niesamowicie dynamicznych gitar. No i wspaniałego śpiewu Joeya Tempesta, który nadal jest w doskonałej formie. Nie przeszkadza również brak tzw. murowanego przeboju, chociaż można wyłuskać co najmniej kilka bardzo przebojowych nagrań. „War Of Kings” to bardzo dobry album utrzymany w tradycyjnym, a nawet oldschoolowym hardrockowym stylu, ale w dzisiejszych czasach raczej trudno wróżyć mu sukces na taką skalę, na jaką niewątpliwie zasługuje.