Moksha - Here To Go

Artur Chachlowski

ImageMoksha? Cóż to takiego? To hinduskie słowo oznaczające wyzwolenie, a także nazwa pochodzącego z Las Vegas kwintetu, który ma w swoim dorobku wydaną 4 lata temu płytę zatytułowaną „Here To Go”.

Jest to interesujący album zawierający muzykę będącą mieszaniną różnych stylów, gatunków i różnorodnych tematów obecnych w rocku na przestrzeni kilku ostatnich dekad. Niezwykle trudno w sposób precyzyjny opisać stylistykę, w którą wpisuje się Moksha. Dlaczego? Ze względu na różnorodność i wielobarwność muzyki wypełniającej ten album. Do głowy przychodzi mi jedynie określenie, że to album ze wszech miar „progresywny”. Ale nie mierzony tą samą miarą „progresywności” co płyty King Crimson, Pink Floyd, Yes czy innych klasyków tego gatunku. Także nie wywodzący się z rejonów pokrewnych bardziej współczesnym wykonawcom pokroju Pendragonu, IQ czy Porcupine Tree. Grupa Moksha podąża własną progresywną ścieżką.  W 13 utworach wypełniających program płyty „Here To Go” znajdziemy melanż rocka, jazzu, flamenco, psychodelii, muzyki funk, melodyjnego popu, elektroniki, reaggae, world music, a nawet pewnych naleciałości… country.

Czyta ktoś jeszcze? Może zdziwię wszystkich Czytelników, którzy niezniechęceni dotrwali do tego miejsca, ale to wszystko gra! Doskonale zazębia się, tworzy logiczną całość, której jedyną wadą jest długość tej płyty – ponad 72 minuty. Trochę krótszy, odrobinę lepiej skrojony album zapewne smakowałby jeszcze lepiej, ale i tak wcale nie jest źle. Naprawdę. Podkreślam to „naprawdę”, bo sam jestem zdziwiony. Nie przypuszczałem, że taka mieszanka różnych stylów może dać aż tak zaskakująco pozytywny efekt.

Słuchając albumu „Here To Go” odnoszę wrażenie, że produkcje grupy Moksha spokrewnione są z Grateful Dead, Philem Collinsem, Phishem, a nawet grupami Chicago i Toto. Rozrzut to dość szeroki, ale proszę mi wierzyć - to działa. Doskonała produkcja (zaopiekował się nią czterokrotny zdobywca Grammy, James „Bonzai” Caruso), perfekcyjne wykonanie, odwaga w przełamywaniu konwencji, a także ciekawe aranżacje, szczególnie te z wykorzystaniem sekcji dętej autorstwa Petera Apfelbauma – to elementy wpływające na wysoką ocenę tego wydawnictwa.

Powiedziałbym nieprawdę, gdybym stwierdził, że album „Here To Go” to dzieło od A do Z bezbłędne i że wszystkie spośród 13 wypełniających go nagrań są muzycznymi perełkami, ale chciałbym zarekomendować przynajmniej kilka tytułów, które robią wręcz doskonałe wrażenie: „The Seed”, „Real Show”, „Starswarm”, „Here To Go”, „Leg Up”, „Sampling The Sampler” oraz efektowne instrumentale: „Bubbles”, „Fruit Of Tulum” i „Entranced”.

Dużo tego. I bardzo dobrze. Bo dzięki takim utworom i takim płytom przychodzi nam w udziale odkrywać raz na jakiś czas takie właśnie muzyczne „skarby”, niekoniecznie z półki z napisem „pure progressive rock”.

Na koniec wymieńmy nazwiska tych, którzy nagrali ten ciekawy album: Sam Lemos (v), Jeremy Parks (g), Patrick Gray (dr), Brian Triola (k) i John Heishman (bg).
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!