Kilka dni temu ukazał się nowy album amerykańskiej formacjo Izz. „Everlasting Instant” jest domknięciem tematycznej trylogii zapoczątkowanej płytą „The Darkened Room” (2009) i kontynuowaną albumem „Crush Of Night” (2012). Tematyka tego trzypłytowego konceptu dla nas, nieangielskojęzycznych słuchaczy, wydaje się zagadnieniem mniejszej wagi, dlatego też od razu skoncentrujemy się na samej muzyce.
W najkrótszych słowach można powiedzieć, że „Everlasting Instant” to kolejne udane wydawnictwo grupy Izz. Starannie wydane, bezbłędnie wyprodukowane (zachwyca selektywne brzmienie instrumentów, przestrzenny dźwięk oraz tzw. szeroka baza stereo z mnóstwem atrakcji dźwiękowych docierających raz z prawego, raz z lewego kanału), a przede wszystkim przyzwoicie wykonane.
Album składa się z trwających łącznie blisko godzinę 11 powiązanych ze sobą kompozycji. Jest to zamknięta i spójna całość, której nie sposób słuchać inaczej, jak non stop w jednym podejściu. Dlatego od razu ostrzegam: nie jest to płyta dla niecierpliwych słuchaczy oraz takich, którzy szukają w progrockowej muzyce „singlowych” przebojów. Siła przekazu płyty „Everlasting Instant” tkwi właśnie w jej homogeniczności oraz zwartej i płynnej konstrukcji. No i działa tu też podobny efekt, jak w przypadku obu poprzednich części Izzowskiej trylogii: album z każdym kolejnym przesłuchaniem brzmi lepiej, piękniej, pełniej i dostarcza coraz większej liczby pozytywnych wrażeń. O ile przy pierwszym podejściu można jeszcze mieć pewne wątpliwości co do prawdziwej wartości nowego albumu grupy Izz, to z każdym kolejnym przesłuchaniem dostrzegamy coraz więcej walorów ukrytych pod kolejnymi, raz po raz odsłaniającymi się, warstwami tej płyty. I to naprawdę działa! Zastanawiałem się czy muzyka docierająca do moich uszu z „Everlasting Instant” ulegnie kiedyś totalnemu nasyceniu, ale nic podobnego się nie stało. Przez dwa kolejne dni „katowałem” ten album w każdej wolnej chwili i… nie znudził mi się. A trzeci dzień rozpocząłem od ponownego włożenia tej płyty do szuflady odtwarzacza.
Na albumie „Everlasting Instant” grupa Izz proponuje nam dobrą, melodyjną i dojrzałą odmianę progresywnego rocka z wyraźnym posmakiem pierwiastka amerykańskiego. Zespół brzmi tak, że od razu czuje się, że pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. Nie wiem czy to kwestia wokali (przez cały czas bryluje męsko-żeński tercet: pana Toma Galgano oraz pań: Anmarie Byrnes (główna linia wokalna w utworze „Like A Straight Line”) i Laury Maede (główna linia wokalna w „If It’s True”)), czy też specyficznego instrumentarium (zwracam uwagę na zachwycające solówki na syntezatorach w „Start Again” i „Own The Mistery”, porywającą partię fortepianu w „The Three Seers” czy też nieomal akrobatyczne solo na gitarze w wykonaniu Paula Bremnera w „Can’t Feel The Earth, Part IV”) z ciekawymi aranżacjami, dominującymi liniami basu (posłuchajcie tylko soczystych zagrywek Johna Galgano w „Sincerest Life” i „Can’t Feel The Earth, Part IV”) oraz duetem (!!!) finezyjnie grających perkusistów Brain Coralian – Greg DiMiceli – to wszystko czyni muzykę grupy Izz czymś wyjątkowym, a zawartość albumu „Everlasting Instant” atrakcyjną porcją wyjątkowo udanych progrockowych piosenek układających się w spójna całość, do której warto często powracać. Po dobrym zaznajomieniu się z tą płytą potrafi ona wciągnąć i spowodować, że jakimś przedziwnym zrządzeniem losu nie chce się jej w ogóle wyciągać z odtwarzacza.