Zespół The Devil And The Almighty Blues pochodzi z Norwegii, a album „The Devil And The Almighty Blues” to jego pierwsze pełnowymiarowe wydawnictwo mające swoją premierę w połowie lutego 2015 roku. Album nagrywany był w ubiegłym roku w Caliban Studio i Lortpels Studio, a jego producentem jest Petter Svee. Ukazał się nakładem wytwórni Blues for The Red Sun i zawiera 45 minut muzyki prezentowanej w 6 kompozycjach.
Już sama okładka może niejednego słuchacza przerazić, a gdy dodać do tego nazwę zespołu, to wydaje się, że zawartość krążka nie wróży nic anielskiego. Można by się jednak posłużyć tu przysłowiem, że „…nie taki diabeł straszny, jak go malują”. Po wysłuchaniu jednego nagrania tego zespołu zamieszczonego w sieci oraz przeglądając różne strony internetowe skusiłem się na przesłuchanie tego krążka w całości. Pierwsze gitarowe riffy, wrażenie ponurej aury oraz głos wokalisty w nagraniu „The Ghost Of Charlie Barracuda” mają w sobie coś wziętego wprost z seansu spirytystycznego. Docierające do nas dźwięki działają niczym medium, by po kilku minutach nabrać tempa i dalej rozbrzmiewać instrumentalnym niepokojem. Kolejne nagranie zatytułowane „Distance” charakteryzuje urzekający rytm z interesującą linią basu i gitarowymi riffami w końcowym fragmencie, zaś przez całość przetaczają się przez nasze uszy stonerrockowe harmonie oparte na muzycznej rewolucji lat 70. W dalszym ciągu wydawnictwa muzycy nie zwalniają tempa, kontynuując swą psychodeliczną podróż, czego wyrazem może być kompozycja „Storm Coming Down”, w której powtarzany monotonny riff nabiera intensywnego tempa. Jestem pod wrażeniem tej pogoni za dynamicznym zakończeniem. Zahipnotyzowany panującą tutaj surowością dźwięków staram się opanować szarpiące mną muzyczne emocje i już wiem, że jestem po stronie zespołu, nawet nie wiem, kiedy to się stało. A gdy już uda się wam dotrwać do wysłuchania kompozycji „Root To Root”, wówczas zrozumiecie jak wielka spotkała was nagroda za wybór tego albumu. Zespołowi udało się zrealizować gatunkową fuzję, w której z dźwiękowego szaleństwa wyłania się pasjonująca - chociaż może niełatwa do zdefiniowania, lecz porywająca magią gitar, perkusji oraz wokalizą zaczerpniętą z innej epoki - twórczość. Norwegowie potrafią eksplodować swym brzmieniem, równocześnie dobierając do tego instrumentalne środki wyrazu i łącząc w jedną całość muzyczną „brutalność” i melodyjną „przebojowość”. Na zakończenie płyty mamy jeszcze dwa nagrania, a są to „Never Darken My Door” i „Tired Old Dog”. Równie dobre, równie trzymające poziom i cieszące uszy.
Na zakończenie pora na przedstawienie składu grupy: Arnt O. Andersen (wokal), Torgeir Waldemar Engen (gitara), Petter Svee (gitara), Kim Skaug (bas) i Kenneth Simonsen (perkusja). Polecam zakosztować wszechmocnych, potężnie brzmiących i od samego początku wdzierających się do naszej podświadomości dźwięków, które instynktownie uruchamiają naszą słabość do tak tradycyjnie rockowo kreowanych płyt.