„Tales From The Silent Ocean” to solowy album Steve’a Hughesa – artysty znanego jako perkusista grupy Big Big Train (grał m.in. na płytach „Goodbye To The Age Of Steam” (1994), „English Boy Wonders” (1997) i „Gathering Speed” (2004)), członek formacji The Enid (albumy „Tripping The Light Fantastic” (1994), „Sundialer” (1996)), a także jako koncertowy perkusista efemerycznej grupy Kino (czy ktoś jeszcze pamięta tę grupę i wydaną w 2005r. jej jedyną płytę „Picture”, która, nawiasem mówiąc, wyjątkowo dobrze broni się po latach).
Po zebraniu doświadczenia przy pracy z tak renomowanymi przedstawicielami brytyjskiego rynku rockowego, Steve zapragnął wreszcie wydać swój album solowy, na którym gra on na wszystkich instrumentach (okazjonalnie wspomaga go na gitarach J.C. Strand oraz grający na skrzypcach muzyk o swojsko brzmiącym nazwisku Maciej Zolnowski), a także… śpiewa. Warto jednak podkreślić, że wokalnie wspiera go były wokalista Big Big Train, Sean Filkins, ale śpiewa on główną linię wokalną w zaledwie jednym utworze („We Will Ever Be Free?”), ograniczając się do chórków, w których to słyszymy także żeńskie grono wokalistek: Sarah Feeney, Ezzy Anya, Angie Hughes i Natasha Chomyn. Powoduje to, że linie wokalne, które słyszymy na albumie „Tales From The Silent Ocean” są mocno zdywersyfikowane. Słyszymy tu głosy wielu wokalistów i wokalistek, a w niektórych utworach mamy do czynienia ze śpiewem operowym („Secretly She Still Loves Him”), szeptami i krzykami („Gonna Make It”, „Secretly She Still Loves You”, „The Day Without You”, „Tapestry Of Tapes”) czy nawet rozmowami telefonicznymi („Gonna Make It”). Mamy w tym zestawie utwory bardzo rozbudowane, nawet do kilkunastu minut, jak „Tapestry Of Change” i „Sunshine Willow”, mamy ledwie dwuminutowe miniaturki („The Days Without You”, „Free Fall”), mamy utwory wyciszone, jak umieszczona na końcu płyty piosenka „Goodbye My Love” czy instrumental „Willow’s Lament”, ale też i kompozycje pełne rozmachu i epickiego brzmienia, czego najlepszym przykładem może być śpiewany przez Filkinsa utwór pod tytułem „Will We Ever Be Free?”. Niektóre nagrania utrzymane są w rockowej stylistyce, inne, względnie długie fragmenty suit, przepełnione są elektroniką lub też zahaczają o ambient, a nawet new age.
Wszystko to powoduje, że muzyka, którą słyszymy na płycie „Tales From The Silent Ocean” wymyka się jakimkolwiek klasyfikacjom. Co więcej, wszystko to sprawia, że jest ona niełatwa w odbiorze. Nie ma na niej – poza kilkoma fragmentami - jednoznacznych i zapadających szybko w pamięć melodii, nie ma też jakichś powalających aranżacji czy nie wiadomo jakich niespodziewanych zmian tempa. Mało tego, album jest wyjątkowo długi, trwa bez mała 80 minut i wymaga od słuchacza sporej cierpliwości. Szczególnie pierwszych kilka podejść do tej płyty może okazać się kluczowe dla końcowej oceny albumu. Bo albo zniechęci nas on od razu, albo z każdym kolejnym przesłuchaniem zacznie odkrywać przed nami jakąś małą tajemnicę, jakiś dźwięk, niesłyszaną wcześniej frazę, która powoduje, że czujemy, że ta muzyka coraz bardziej nas wciąga. Nie ukrywam, że i ja tak miałem. Na początku było zwątpienie graniczące wręcz z niechęcią i znużeniem. Ale wziąłem kiedyś tę płytę w długą samochodową wyprawę i pozwoliłem jej kręcić się w odtwarzaczu przez kilka godzin i w końcu poczułem, że w tej muzyce coś jest. Jakaś magia, ulotna tajemnica, pojawiająca się tu i ówdzie melodia, ciekawa partia wokalna, a także ogólny, mocno zdominowany przez obsługiwane przez Hughesa syntezatory, klimat całości. Klimat kojarzący się z niektórymi produkcjami duetu Jon & Vangelis (pamiętacie utwory „The Mayflower”, „Horizon” i „The Friends Of Mr. Cairo”? – moje skojarzenia biegną w tym właśnie kierunku), ale też i stylistyką spod znaku Toto, The Enid, a nawet współczesnego Marillion.
Ot, takie skojarzenia. Album Steve’a Hughesa zawiera tak wiele niezwykłych dźwięków, tak wiele na nim przeróżnych brzmień i nastrojów, tak dużo różnorodnych muzycznych historii i nieoczywistych rozwiązań, że pewnie każdy, kto przebrnie przez wierzchnią warstwą niewidzialnej skorupy, jaką otoczona jest ta muzyka, ten wybierze dla siebie coś własnego i wychwyci coś, co go na tej płycie zauroczy. Bo niewątpliwie jest to album, który potrafi na swój sposób oczarować. Ale trzeba dać mu szansę i spędzić z nim naprawdę sporo czasu...