Phideaux kto…? Phideaux Xavier – to amerykański muzyk, który pod szyldem “Phideaux” wydaje właśnie swój szósty, bardzo efektownie brzmiący album. „Doomsday Afternoon” jest zarazem drugą płytą trylogii zapoczątkowanej ubiegłorocznym krążkiem „The Great Leap”. O ile tamto wydawnictwo było kolekcją wdzięcznych i udanych, ale tylko piosenek, to w przypadku „Doomsday Afternoon” mamy do czynienia z dziełem o bardziej złożonej konstrukcji. Albo jak kto woli: o konstrukcji bardzo prostej, gdyż cały album składa się z jednego długiego utworu, podzielonego na dwa akty, z których z kolei każdy posiada po pięć części. W ramach każdego z aktów poszczególne utwory płynnie łączą się ze sobą, tworząc zaskakująco ciekawie i imponująco brzmiącą całość. Nad wyraz imponująco...
Do realizacji swojego przedsięwzięcia Phideaux Xavier jak zwykle zaprosił wielu artystów, tym razem jednak są to ludzie z najwyższej prog rockowej półki. W jednym z utworów solo na syntezatorze wykonuje sam Martin Orford (wciąż jeszcze w grupie IQ), a w czterech innych na skrzypcach gra oraz wokalnie udziela się Matthew Parmenter z nieomal kultowej już formacji Discipline. Zresztą na płycie słyszymy też basistę Discipline (a zarazem także innej amerykańskiej grupy, Eyestrings), Matthew Kennedy’ego. Lista zaproszonych gości jest wyjątkowo długa, a spora liczba muzyków biorących udział w nagraniu płyty „Doomsday Afternoon” przekłada się na szczęście w wysoką jakość prezentowanej przez Phideaux muzyki. Przyczyniła się także do tego po raz pierwszy zatrudniona przez zespół orkiestra symfoniczna pod dyrekcją Paula Rudolpha.
Już z tego, co do tej pory napisałem wynika, że najnowsza płyta Phideaux to dzieło o potężnym rozmachu. I w istocie tak jest. Ten nieomal barokowy wykonawczy i aranżacyjny rozmach słychać w trakcie każdej minuty wypełniającej album „Doomsday Afternoon”. A jest on brzmieniowo bardzo zróżnicowany, aczkolwiek utrzymany w spójnym, jednorodnym klimacie.
Całość rozpoczyna się od trwającego 11 minut utworu „Micro Softdeathstar”, który niezwykle wysoko ustawia poprzeczkę oczekiwań i daje słuchaczowi wyraźny sygnał, że na „Doomsday Afternoon” czeka na niego przeogromna paleta niesamowitych muzycznych wrażeń. Potem na płycie mamy króciutki, lecz doprawdy imponujący instrumentalny utwór „The Doctrine Of Eternal Ice Part One” przepojony klimatem muzyki Genesis z okolic płyty „A Trick Of The Tail”. Kolejny utwór, „Candybrain”, utrzymuje wysoki standard, a zarazem daje początek kolejnemu instrumentalowi pt. „Crumble”. Akt pierwszy kończy się drugą, tym razem już wokalną oraz zdecydowanie bardziej rozbudowaną, częścią kompozycji „The Doctrine Of Eternal Ice”. Oj, słucha się tego doskonale. Wyraźnie słychać tu echa twórczości Blackfield, czy balladowego Barclay James Harvest. Słuchanie tej muzyki sprawia ogromną satysfakcję, a przecież to dopiero połowa albumu.
Drugą odsłonę płyty otwiera fantastyczny utwór „Thank You For The Evil”, w którym obok samego Phideaux Xaviera bryluje wspomniany już przeze mnie Matthew Parmenter. W muzyce pobrzmiewa atmosfera żywcem wyjęta z pinkfloydowskiego „Meddle”, a zakończenie tego bardzo rozbudowanego nagrania niepostrzeżenie przechodzi w kolejną miniaturkę „A Wasteland Of Memories”, która z kolei daje początek utworowi „Crumble”. Tak, tak Czytelniku, tytuł ten pojawił się już w akcie pierwszym, ale o ile wtedy był nagraniem pięknie zaaranżowanym na orkiestrę, fortepian i żeńską wokalizę, to teraz powraca on w formie fortepianowego tematu i chwytającego za serce natchnionego śpiewu niejakiej Valerie Gracious. Wrażenie piorunujące, choć na pierwszy rzut ucha wydawać by się mogło, że to taka zwykła, liryczna pioseneczka. Jej fantastycznym zwieńczeniem staje się rozpoczynająca się w tym momencie kolejna rozbudowana kompozycja pt. „Formaldehyde”. To najpiękniejszy i zdecydowanie najbardziej epicki, obok „Micro Softdeathstar” i „Thank You For The Evil”, temat całego albumu. Znów wyraźnie słychać w nim echa muzyki Genesis (tym razem jakby klimatem przypomina on „Cinema Show”), znów cała ekipa instrumentalistów (to w tym utworze Martin Orford daje popis swoich nieprzeciętnych umiejętności) spisuje się doskonale, a wspaniale uzupełniające się głosy Phideaux Xaviera i Valerie Gracious tworzą niesamowitą atmosferę wielkiego progresywnego święta. „Formaldehyde” to prawdziwy punkt kulminacyjny tego wydawnictwa. Płytę zamyka jeszcze kolejny epik zatytułowany „Microdeath Softstar”, który nie tylko w swoim tytule, lecz przede wszystkim w rozlicznych splatających się ze sobą liniach melodycznych przejawia wyraźne analogie do utworu otwierającego płytę. Zresztą tekst finałowej kompozycji stanowi rodzaj podsumowania całego albumu i posiada on sporo literackich nawiązań do słów poszczególnych utworów, mających, tak jak i cała płyta, wyraźny proekologiczny wydźwięk z pewnymi odniesieniami do literatury science fiction. Według słów Phideaux niektóre z nich oparte są na twórczości Stanisława Lema. Kilka linijek tekstu ostatniego utworu napisał oraz wypowiedział sam Arjen Anthony Lucassen (Ayreon), a tematykę poszczególnych kompozycji pięknie zilustrowała sugestywnymi rysunkami Molly Ruttan.
Trzeba przyznać, że niniejszy album jako całość (kompozycje, wykonanie, aranżacje, projekt graficzny, teksty) prezentuje się bardzo okazale. A najbardziej interesująca nas muzyka robi wręcz imponujące wrażenie. Gdyby Phideaux miał szanse nagrać tę płytę jakieś 20-30 lat temu, byłby dzisiaj klasykiem symfonicznego rocka, do którego dokonań chętnie odwoływaliby się zarówno młodzi artyści, jak i współcześni miłośnicy dobrej i inteligentnie podanej art rockowej muzyki. Wiem, że w niektórych kręgach lider, jak i jego zespół został już doceniony. Mam jednak świadomość, że idąca za tym popularność ma wciąż jednak charakter wybitnie niszowy. Zastanawiam się co też musiałoby się stać, by taki artysta, jak Phideaux Xavier zyskał powszechne (przynajmniej w kręgach progresywnego rocka), należne mu uznanie, na które płytą „Doomsday Afternoon” niewątpliwie sobie zasłużył? No cóż, musiałby chyba wydarzyć się jakiś cud. Takie mamy czasy, że o sukces należny artyście przez wielkie A jest niezwykle trudno. Dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić Czytelników i Słuchaczy MLWZ, by w ciemno i bez zbędnego wahania sięgnęli po niniejsze wydawnictwo, a potem, gdy już Was ono oczaruje (a gwarantuję, że nastąpi to na pewno), szerzyli dobre słowo o tej wspaniałej muzyce. Nie chciałbym, byśmy o „Doomsday Afternoon” musieli po pewnym czasie myśleć jedynie w kategoriach „najbardziej niedocenionego albumu 2007 roku”. Póki co, jak dla mnie, to zdecydowanie jedno z najlepszych płytowych wydawnictw bieżącego progresywnego ro(c)ku.