Ale oto nastał w końcu lipiec 2007 roku i płyta "Days" ujrzała światło dzienne. Album zawiera 9 utworów i jest dość krótki, bo zamyka się w niespełna 42 minutach.
Muzycznie wszystko to balansuje gdzieś pomiędzy rockiem w klasycznej postaci a jego odmianą z przedrostkiem art. Tak więc mamy tu zarówno granie bardziej uproszczone z położonym naciskiem na rockową energię, jak i fragmenty bliższe wcześniejszym dokonaniom lidera grupy. Efekt takiego zabiegu wypadł bardzo ciekawie i słucha się tego materiału z dużą przyjemnością. Sekcja rytmiczna pod dowództwem Wojtka Szadkowskiego wypada bardzo dobrze, Konrad Biliński ze swoimi klawiszami raczej schowany jest gdzieś z tyłu, ale jak już wychodzi z cienia to robi to z bardzo dobrym skutkiem. Pod względem instrumentalnym jest to jednak z pewnością płyta Radka Chwieralskiego, który świetnie odnalazł się w konwencji tego albumu. Słychać w jego grze sporo swobody. Równie dobrze radzi sobie z zadziornymi i zwartymi partiami jak i z tymi typowo art-rockowymi, grając je ze sporym feelingiem.
Wszystko pięknie, wszystko ładnie? Niestety nie, bo "Days" to dowód na to, jak jeden detal może zaważyć na całości, jak jeden felerny element potrafi zniszczyć nieźle pracujący mechanizm. Cały szkopuł tkwi w tym że nie jest to płyta instrumentalna. Niby to źle? Otóż jeśli wokalistą zostaje ktoś, kto powinien mieć sądowy zakaz zbliżania się do mikrofonu na odległość nie mniejszą niż 100 m to zdecydowanie tak. Peter śpiewa z manierą, która wręcz boli słuchacza, ba - odnosi się momentami wrażenie, jakby i jego samego to przebywanie przed mikrofonem męczyło okrutnie. Ten fatalny sposób śpiewania z lekko aktorskim zadęciem kojarzy mi się z Rogerem Watersem w najgorszym tego słowa znaczeniu. Na dodatek o ile sposób śpiewania, interpretacji, modulacja głosu to sprawa indywidualnego odbioru (jednemu się to spodoba, drugiemu nie koniecznie), tak okrutne wręcz momentami fałszowanie w wykonaniu Petera jest faktem niezaprzeczalnym. No cóż - na jego miejscu też występowałbym pod pseudonimem.
Cały paradoks polega jednak na tym, że o ile przy pierwszych przesłuchaniach wokal skutecznie uniemożliwiał mi czerpanie jakiejkolwiek wręcz przyjemności z obcowania z "Days" tak wraz z kolejnymi uczucie to stopniowo mijało i teraz mimo tego, że nadal uważam, iż wokal jest poniżej wszelkiej krytyki, w jakiś niezrozumiały sposób udało mi się z nim na tyle oswoić, że nie stanowi on teraz problemu by mieć sporo przyjemności ze słuchania tego albumu.
"Days" z pewnością nie jest płytą nazbyt odkrywczą, ale chyba wcale nie miała taką być. Pod względem kompozycyjnym prezentuje się naprawdę ciekawie i nie można odmówić jej pewnego wdzięku i fajnej energii która najwyraźniej wytworzyła się pomiędzy muzykami Petera Pana podczas jej nagrywania. Tak więc drogi czytelniku, jeśli tylko zdołasz przebrnąć przez "wokale posiadające olbrzymi ładunek emocji" (tak opisał je w wywiadzie Wojtek Szadkowski) to może i Tobie udzieli się ta energia a czas spędzony z "Days" nie okaże się czasem straconym.
Peter Pan - Days
, Marcin "Goornik" Górnikowski
O powołaniu do życia zespołu Peter Pan Wojtek Szadkowski (perkusista Satellite i Collage) podobno rozmyślał już od przeszło 10 lat, ale tak naprawdę o projekcie zrobiło się głośno dopiero w zeszłym roku w momencie podpisania kontraktu z Mystic Production. Prócz Wojtka Szadkowskiego w skład grupy wszedł gitarzysta Radek Chwieralski (m.in. Analog i Hetman), klawiszowiec Konrad Biliński (Puma) i basista Jarek Michalski (ex-Viridian), za mikrofonem stanął enigmatyczny Peter (którego personaliów jedynie mogę się domyślać). Zapowiedzi były dość szumne, a oczekiwanie na płytę podsycał fakt kilkukrotnej zmiany daty premiery m.in. z powodu włamania, w wyniku którego zespół stracił sprzęt i część zarejestrowanego materiału.