Charlie Barnes – multiinstrumentalista i wokalista obdarzony niezwykłym głosem - wraz z towarzyszącymi muzykami nagrał swój pierwszy album zatytułowany „More Stately Mansions”, który ukazał się na początku maja tego roku.
Na utwór „Sing To God”, który promuje to wydawnictwo natrafiłem przypadkiem. Pozytywnie zaskoczony nastrojowym i przebojowym brzmieniem wzbudził moją ciekawość, co przełożyło się na głębsze poznanie tego muzyka. Nadarzyła się ku temu miła okazja, gdyż w tym czasie na rynku pojawił się debiutancki krążek tego, może jeszcze nierozpoznawalnego w świecie muzyka, ale cechującego się sporą pomysłowością i zaangażowaniem, kreatywnie realizującego swe muzyczne inspiracje. Dożyliśmy takich czasów, że jeśli nie ma cię w internecie, to nikt o tobie nie usłyszy i nie zwróci na ciebie uwagi, lecz czasami nawet i to nie wystarczy, gdyż wymagania słuchaczy (internautów) są bardzo zróżnicowane. W tym konkretnym przypadku zadziałała też po części intuicja, która skierowała moje muzyczne zainteresowania na debiutującego artystę. Nie pomyliłem się.
Spotkanie z płytą Charliego Barnesa rozpoczyna się nagraniem tytułowym. Nastrojowy wstęp i wokal zestrojony z odpowiednim akompaniamentem tworzą odpowiedni klimat, który po chwili przekształca się w przebojowy kawałek, podkreślony dopasowanym brzmieniem sekcji rytmicznej, jak również pozostałych instrumentów. Niesieni tym rytmem przechodzimy do wspomnianego wcześniej utworu „Sing To God”. Jak napisałem wyżej, promuje on ten krążek, i nie ukrywam, że znakomicie spełnia swe zadanie. Utwór „Easy, Kid” to jeden z tych, które pozostawiają trwały ślad w naszym sercu. Gra poszczególnych muzyków i delikatność, z jaką się tu spotykamy, potrafi na bardzo długo wzruszyć słuchacza. Tajemniczo rozpoczynający się „Balloons” podtrzymuje melancholijny nastrój sprzed kilku minut - zwracam tutaj uwagę na partie gitary i chórki, które słyszymy w ostatniej minucie tej kompozycji. Świetny jest też wokal, który z każdą chwilą coraz bardziej przypomina mi Matthew Bellamy’ego z grupy Muse. Z każdym kolejnym fragmentem płyty utwierdzam się w przekonaniu, że Barnes to bardzo interesujący wykonawca, potrafiący z wyczuciem zagrać odpowiednie akordy, które wędrują do naszego wnętrza tak realizowaną harmonią dźwięków, jak to ma miejsce w przypadku kolejnego utworu - „Ghosts”. Czas otrząsnąć się, czy raczej wstrząsnąć słuchaczem mocniejszą dawką gitar, zachowując przy tym odpowiednie proporcje rockowego grania, a to za sprawą rozbrzmiewającego z głośników nagrania „MacbethMacbethMacbeth”. To jeden z najbardziej dynamicznych, a zarazem najlepszych fragmentów płyty. W pięknie zaaranżowanym i spokojnie wykonanym utworze „House” znów mamy zmianę nastroju. I tak już do końca płyty: w zadumie i towarzystwie płynących majestatycznym nurtem dźwięków będziemy doświadczać różnych odcieni rocka, które w alternatywny sposób dobrał Charlie Barnes tworząc album „More Stately Mansions”.
Ogromny potencjał tego muzyka, stworzenie tak różnorodnego materiału, chwilami kipiącego energią, ale też akustyczną delikatnością, nie ułatwia nam jednoznacznej klasyfikacji gatunku, jaki prezentuje on na swym pierwszym albumie. Tym niemniej warto poznać tego typu muzykę, jaką oferuje nam Charlie Barnes za pośrednictwem swojego debiutanckiego wydawnictwa wyprodukowanego przez Steve’a Durose’a. Barnes gra muzykę, przy której można się rozmarzyć i trwać w zadumie. Polecam wsłuchać się w to, co proponuje nam ten zdolny i niezwykle interesujący artysta.