Na artystyczny oraz komercyjny sukces, zdobycie popularności po obu stronach Atlantyku grupie Yes przyszło czekać do wydania trzeciej płyty. Podobno do początku dobrej passy zespołu w rodzimej Anglii znacznie przyczynili się pocztowcy, których strajk zaburzał system głosowania w listach przebojów, wypaczając wyniki, niemniej jednak w tym wypadku los jedynie dopomógł, gdyż powodzenie grupy było w pełni uzasadnione jakością nowej muzyki, zawartej na „The Yes Album”.
Tani i modny chwyt podkolorowania muzyki orkiestracjami, zastosowany przy poprzedniej płycie „Time And A Word” oraz szukanie hitów w cudzych repertuarach ustąpiło miejsca cechującej się błyskotliwością inwencji kompozycyjnej i aranżacyjnej. Sporą zasługę należy tu przypisać nowej postaci w zespole – Steve Howe, zastępując na stanowisku gitarzysty Petera Banksa, wniósł do zespołu nie tylko swój znakomity rockowy styl i solidny warsztat, ale przede wszystkim poszerzył płodne grono kompozytorskie, a także otworzył estetykę Yes na nowe brzmienia niekoniecznie rockowych instrumentów strunowych.
Odświeżona kreatywność formacji doprowadziła do poważnej zmiany, która miała odcisnąć piętno na późniejszym sposobie tworzenia utworów – wraz z „The Yes Album” zespół zapoczątkował swój zwyczaj zamykania kompozycji w czasie ograniczonym artystyczną wyobraźnią i możliwościami technicznymi płyty. Co prawda nie przyszedł jeszcze moment na kompozycje sięgające skali dwudziestu minut trwania, jednak długość większości utworów zawartych na płycie wskazuje, że radiowy format nie był takim, w jakim Yes lat 70. miałby się spełniać. Warto wszak podkreślić, że dziewięciominutowym utworom daleko jeszcze do stricte progresywnych suit, strukturalnie hermetycznych, czerpiących konstrukcyjne standardy z muzyki poważnej. „Yours Is No Disgrace”, „Starship Trooper” i „Perpetual Change”, bo o nich mowa, są raczej oparte na inteligentnie rozwiniętych i uatrakcyjnionych instrumentalnie pojedynczych piosenkowych pomysłach, a ich dość otwarta kompozycja, umożliwiająca quasi-improwizacyjne interpretacje, stworzyła najlepsze podłoże, by stały się one koncertowymi killerami.
Efektowność kompozycyjna byłaby jednak niewiele warta, gdyby nie eksponowana bez zahamowań wyjątkowa skłonność zespołu do układania znakomitych melodii, która rozkwitła w pełni zwłaszcza w znakomitym „I’ve Seen All Good People”. Genialnie opracowany, zachwycający potrójną harmonią wokalną, „symetrią” zestawienia gospelowego akustycznego członu z funkującą dynamiczną partią, stał się odtąd obowiązkowym punktem koncertów grupy, natomiast jego część „Your Move” okazała się być pierwszym amerykańskim przebojem Yes.
Jeszcze bez progrockowej pompatyczności, bez charakterystycznych, malowniczych syntezatorowych pasaży, bez logo i bajkowych krajobrazów Rogera Deana na okładce – „The Yes Album” to jednak kapitalny początek wielkiego Yes, a zarazem genialna rockowa płyta.