Majestatyczna. Imponująca. Klasowa. To pierwsze słowa, które przychodzą mi do głowy, gdy słucham czteroutworowej EP-ki, jaką zespół Galahad wydał w jubileuszowym roku 30-lecia swojej działalności. Galahad zamieścił na niej cztery starsze numery, które w tym roku nagrał ponownie w sposób, który jest jednocześnie ukłonem w stronę przeszłości, ale zarazem przedstawia obecny i przyszły kierunek, w jakim podąża zespół. Trzech muzyków: Stu Nicholson (wokal), Roy Keyworth (gitara) i Spencer Luckman (perkusja) funkcjonowało już w Galahad, gdy piosenki te były rejestrowane po raz pierwszy, Tim Ashton (gitara basowa) grał w niektórych z nich zanim zafundował sobie długą (22 lata!) przerwę od muzyki, podczas gdy jedyny "nowicjusz" w tym gronie, Dean Baker, wprawdzie nie grał na nich pierwotnie, ale jest on członkiem Galahadu już od czasów "Following Ghosts" (czy naprawdę to już szesnaście lat od czasu, kiedy album ten ukazał się na rynku?...).
Jako pierwszy słyszymy "Chase" – utwór, który po raz pierwszy poznałem, gdy razem ze Stu siedzieliśmy w samochodzie stojącym pod King Arthur’s Court przed koncertem uświetniającym 8. rok działalności Galahadu, z grupą Morrigan jako suportem. Słuchaliśmy wtedy wczesnej wersji płyty "Voiceprint Radio Sessions" (co, ku mojemu zdziwieniu, miało miejsce ponad 20 lat temu), na której znalazła się pierwotna wersja tego utworu. W nowym wykonaniu uderzyła mnie przede wszystkim ogromna przestrzeń zawarta w tej piosence oraz sposób, w jaki wykorzystana została gitara akustyczna, która nadała całości nowego wyrazu. Stu śpiewa jak zawsze fantastycznie, poruszając się z łatwością po wysokich rejestrach. Na basie gra Daryl Watts, syn pierwszego basisty zespołu Paula Wattsa, i trzeba przyznać, że idealnie dopasowuje się do Spencera, by razem z nim nadawać właściwy groove, zaś Roy swoimi ostrymi, niefrasobliwymi riffami przenosi ten delikatny kiedyś utwór na metalowe terytoria. Dean idealnie wpisuje się w to wszystko i wykorzystuje okazję, by odpowiednio zabłysnąć. Nawet wtedy, gdy nie prowadzi on podstawowej melodii, sprawia, że w tle sporo się dzieje, co sprawia że piosenka ta posiada więcej głębi i mocy niż miał oryginał. Coś jeszcze zauważyłem w tej piosence, a właściwie na całej EP-ce, a mianowicie to, że odpowiednia produkcja pozwoliła nam naprawdę usłyszeć jak ważnym ogniwem dla brzmienia zespołu jest Spencer. W przeszłości słuchałem wszystkich utworów Galahadu wiele, wiele razy, ale nigdy nie słyszałem perkusji wysuniętej aż tak bardzo na pierwszy plan i pewnie dlatego nigdy nie uświadomiłem sobie jak ważnym i istotnym dla Galahadu jest on muzykiem.
Przechodzimy do kolejnego utworu - "Chamber Of Horrors". Muszę przyznać, że w tym przypadku byłem pełen obaw, gdyż jest to jeden z dwóch utworów w tym zestawie z wyjątkowej dla mnie płyty "Nothing Is Written". Wyjątkowej nie tylko dlatego, że była to pierwsza pełnowymiarowa płyta Galahadu, ale zarazem to jeden z niewielu albumów, który mam w całości zapisany na moim iPhonie i nadal słucham go bardzo często. Przez większość czasu nowej wersji zespół gra dość "prosto", trzymając się bardzo blisko oryginału (choć głos Stuarta brzmi w sposób o wiele bardziej zrelaksowany i płynie z prądem swobodniej niż za pierwszym razem), lecz kiedy Dean wchodzi ze swoimi, syntezatorami, a Tim zapewnia niesamowitą jazdę basu w tle, od razu wszystko się zmienia. Krótkie zawieszenie dźwięku przerywa przenikliwa gitara prowadząca, po czym rozlega się solówka syntezatorów i słychać doskonałą pracę sekcji rytmicznej. A potem jest już absolutnie wyjątkowa gonitwa na łeb, na szyję aż do samego zakończenia.
W oryginale "Dreaming From The Inside" znalazł się na stronie A debiutanckiego singla zespołu, później został ponownie nagrany w ramach projektu Galahad Acoustic Quintet, a tutaj zachwyca niezwykłym wykorzystaniem gitary klasycznej (w wykonaniu producenta Karla Grooma, który jakże inaczej prezentuje się tutaj niż w swoim macierzystym zespole Threshold) i fortepianu (w tym utworze gra na nim były członek zespołu, Mark Andrews), co w połączeniu z jak zwykle świetnym śpiewem Stuarta wynosi ten utwór na poziom wyższy niż kiedykolwiek. Wiele pracy włożono w nową aranżację, po prostu genialnie wykorzystano tu dźwiękową przestrzeń i w efekcie czyni to teraz to nagranie jedną z najlepszych piosenek kiedykolwiek zarejestrowanych przez zespół. To jest jakość, sama jakość, na najwyższym poziomie, a ogromny w to wkład mają Tim i Spencer, którzy pojawiają się dopiero gdzieś w połowie piątej minuty. Wtedy też zaczyna się gigantyczna rockowa jazda, gdyż Roy przesiada się na elektryczną gitarę, a Dean dokłada kilka syntezatorowych solówek nałożonych na efektowną melodię graną na fortepianie. Pozostaję rozdarty, gdyż sam nie wiem czy cały utwór nie powinien być wykonany wyłącznie przez trio, jak na samym początku, ale równocześnie naprawdę podoba mi się tak jak to zostało ostatecznie przez zespół zagrane.
"Room 801" to dość intrygujący wybór na zakończenie niniejszej EP-ki. Zawsze była to jedna z moich ulubionych piosenek Galahadu, która zawsze kojarzyć mi się będzie z nieżyjącym Neilem Pepperem na basie, głównie ze względu na efektowny sposób, w jaki wykonywał ten utwór na koncertach, mimo że to Tim zagrał na basie w oryginalnym nagraniu [na płycie „Nothing Is Written” – przyp. A.Ch.]. W nowej wersji „Room 801” rozpoczyna się od efektów dźwiękowych, które mogą kojarzyć się z muzyką z "Bliskich Spotkań”. Jedna mała rzecz, która przywołuje uśmiech na mojej twarzy, to to, że w oryginale słychać wyraźne perkusyjne dźwięki, które od początku narzucają temu utworowi właściwy rytm, a tu dokładnie ten sam dźwięk jest używany raczej oszczędnie i schowany jest gdzieś w tle. Ta zmiana czytelna jest zapewne tylko dla oddanych fanów Galahad, gdyż ci, którzy usłyszą to nagranie po raz pierwszy, pewnie nie dostrzegą żadnej różnicy, lecz każdy, kto pamięta oryginalną wersję z pewnością uśmiechnie się z uznaniem. To prawdziwie Marillionowski utwór w swoim neoprogresywnym ujęciu, posiada on wiele warstw, a prawdziwa klasa zespołu lśni przez jedenaście minut, w trakcie których słyszymy kilka świetnych filmowych zagrywek. Nie usiłuję nawet domyślać się jak długo Dean musiał pracować nad tym brzmieniem, gdyż wyraźnie słychać wiele ścieżek zagranych na klawiaturach, które łącząc się ze sobą tworzą brzmienia, które zapewne nie byłyby nie na miejscu na płytach Tangerine Dream czy Jean Michela Jarre’a. Gra Deana i śpiew Stuarta łączą i przenikają się tu w magiczny sposób, a reszta muzyków gra raczej dość powściągliwie zostawiając tych dwóch panów w świetle reflektorów. Gitarowe wejście Roya wnosi nową jakość w stosunku do oryginału, lecz po chwili Roy decyduje się raczej naśladować to, jak grał przed laty i trzyma się blisko oryginału znanego z „Nothing Is Written”. Takie swoiste pomieszanie harmonicznej współczesności z wielopiętrową dźwiękową przeszłością nadaje tej wersji całkowicie nowej jakości.
Zespół Galahad po raz pierwszy został zauważony, gdy wygrał konkurs zorganizowany przez Radio One Rock Show w 1991 roku. I dlatego jak najbardziej na miejscu jest fakt, że niniejsza EP-ka kończy się archiwalną zapowiedzią Tommy Vance’a - autora tego legendarnego muzycznego programu, w której oznajmia on, że „Room 801” to ‘prawdziwie epicka piosenka’. I wiecie co? Ma rację.
Niniejsza EP-ka to cztery utwory, które tylko zaostrzają apetyt na to, co ma nastąpić w drugiej połowie tego jubileuszowego roku. Już nie mogę się doczekać.
Tłumaczenie: Artur Chachlowski