Doom... Nie zmieniło się nic. Albo zmieniło się niewiele. Ale przecież nie musiało się zmienić. W porównaniu z wydaną w 2010 roku płytą „Blackness And White Light” enigmatyczny austriacki multiinstrumentalista ukrywający się pod pseudonimem Rusty Peacemaker nie dokonał żadnej stylistycznej wolty. Ten sam surowy, mroczny i chwilami niepokojący nastrój, ponure teksty, operowanie niskim głosem, umiarkowane tempo poszczególnych utworów, do tego mroczna, posępną i gęsta atmosfera panująca od pierwszej do ostatniej minuty nowej płyty. Już sam jej tytuł - „Ruins” – wskazuje, że wesoło nie będzie. Spójrzcie tylko na okładkę. Utrzymana w czarno-białej tonacji przedstawia fotografię martwego ptaka roztrzaskanego o uliczny krawężnik. Nic tylko siąść i zapłakać z rozpaczy. Albo napić się.
Tyle żeby odpowiednio się znieczulić na te docierające zewsząd dołujące bodźce należałoby wypić szklaneczkę, lub pewnie dwie, ale czegoś mocniejszego. A jak tu pić w trakcie takich upałów? Być może dlatego nowy album Rusty Peacemakera nie utrafił w moją percepcję. Organizm domagał się schłodzonej lemoniady lub kolorowego drinka ozdobionego parasolką, a tu przy słuchaniu „Ruins” aż prosi się o przyciemnienie światła, rozpalenia migocących świec i o karafkę kilkuletniej whisky. Moja percepcja i muzyczny przekaz Rusty’ego rozjechały się. Nic dziwnego, że album „Ruins” nie zagrzał długo miejsca ani w moim domowym (po chwili czułem, że bardziej niż upał doskwiera mi mocno dołujący przekaz), ani samochodowym (przysypiałem) odtwarzaczu.
Rusty sam gra na wszystkich instrumentach (za wyjątkiem perkusji; gra na niej Franz Löckinger) i sam śpiewa z subtelną pomocą dyskretnie pojawiających się w chórkach i tle żeńskich wokali w wykonaniu niejakiej Lady K. 10 utworów, 53 minuty mrocznej, ciężkiej i chwilami mocno dołującej muzyki zagranej w sposób monotonny, posępny i nieśpieszny. Nie znaczy to wcale, że nie sposób docenić starań Rusty’ego. Jego projekt, bez wątpienia ambitny i sprawiający wrażenie przemyślanego, ma znamiona fascynacji muzyką blackmetalową, a właściwie jej łagodniejszym kierunkiem, charakteryzującym się wolnymi epickimi utworami z towarzyszeniem chórów. Jest kilka fragmentów na tym albumie, które zakotwiczyły się w mojej pamięci (tytułowy „Ruins”, nieco bardziej dynamiczny niż reszta „Knowing”, zaśpiewany w duecie z Lady K. „Night Angel”), ale ilekroć usiłowałem dotrwać do końca, musiałem przerywać słuchanie, by nie popaść w całkowitą deprechę. Wiem jednak, że są tacy, którzy z pewnością docenią ten album. Być może nie teraz, być może w nieco innych okolicznościach przyrody, a już na pewno nie wtedy, gdy żar leje się z nieba, a zmrok zapada dopiero po 21:00.
Morfina napisał w recenzji poprzedniej płyty Rusty Peacemakera, że „w deszczowy wieczór, przy kominku to może być trafiony pomysł, by wypełnić własne wnętrze tą muzyką”. Nic dodać, nic ująć. Tyle że jakoś tak się dziwnie składa, że gdy tylko szykuje się jakiś romantyczny wieczór przy kominku, rozglądam się za zupełnie inną muzyką.