Sherwood, Billy - Citizen

Artur Chachlowski

ImageTuż przed swoją śmiercią (27 czerwca br.) Chris Squire namaścił na swojego następcę w grupie Yes amerykańskiego muzyka, Billy Sherwooda, który miał już za sobą epizod związany z tym zespołem: w latach 90. nagrywał, komponował oraz produkował utwory razem z członkami tego zespołu, jedna z płyt Yes („Keys To Ascension 2”) została nagrana w należącym do niego studiu, a w latach 1997-200 (okres albumów „Open Your Eyes” i „The Ladder”) Sherwood był nawet regularnym członkiem studyjnego i koncertowego składu Yes.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? W listopadzie ukaże się solowy album tego artysty zatytułowany „Citizen”. Do jego nagrania Sherwood zaprosił niezwykle szacownych gości, a jednym z nich był wspomniany na wstępie Chris Squire. Wykonał on partie basu w utworze tytułowym. „Nagranie to na zawsze pozostanie dla mnie czymś szczególnym” – mówi Sherwood. – „Nie tylko rozpoczyna ono całą opowieść i nie tylko zawiera niezwykle ważne przesłanie, które chciałem przekazać odbiorcom moim nowym albumem, ale jest to ostatnie nagranie z udziałem Chrisa. Zarejestrował on swoje partie niedługo po tym jak zdiagnozowano u niego chorobę, która niedługo potem doprowadziła do jego śmierci. Chris nie czuł się jeszcze wtedy źle i włożył w ten utwór kawał serca. I pewnie dlatego „Citizen” brzmi tak pięknie i szlachetnie”.

Rzeczywiście, nagranie tytułowe lśni niczym klejnot na tle pozostałych kompozycji wypełniających program nowego albumu Billy Sherwooda. Udział Squire’a jest nie do przecenienia, ale fantastyczną partię na organach Hammonda wykonuje muzyk też związany niegdyś z Yes, Tony Kaye. Sam Sherwood gra – zresztą jak i na całej płycie – na gitarach, syntezatorach i perkusji. I śpiewa. Ci, co znają jego możliwości wokalne (np. z poprzednich płyt solowych, a także z albumów działającej z jego udziałem od 2007 roku supergrupy Circa: ) wiedzą czego można się spodziewać. Sherwood wybitnym wokalistą nigdy nie był, ale akurat w tym utworze wzniósł się na wyżyny swoich możliwości. Dzięki temu „Citizen” stał się świetnie brzmiącym, monumentalnym i przepełnionym epickim patosem, utworem. Niestety nie można tego samego powiedzieć o reszcie nagrań wypełniających program płyty. Brakuje im wszystkim (no, może za wyjątkiem jeszcze „Man & The Machine”) pewnego błysku, odrobiny nieprzewidywalności, jakiegoś szaleństwa i odejścia od sztampowych struktur kompozycyjnych, które Sherwood sztywno nałożył sam na siebie. Z tego powodu cała płyta nie pozostawia już tak dobrego wrażenia jak kompozycja tytułowa. Co więcej, im dłużej słucha się tego krążka, tym bardziej odnosi się wrażenie, że należy on do grona „albumów męczących”. Ratunkiem nie stały się też gwiazdy zaproszone do udziału w pojedynczych utworach. A są to muzycy o nazwiskach z najwyższej półki. W „The Great Depression” słyszymy kolejnego byłego członka grupy Yes, Ricka Wakemana, we wspomnianym już wcześniej „Man & The Machine” na gitarze gra Steve Hackett, w „Escape Velocity” pojawia się Jordan Rudess, w „No Mans Land” Steve Morse, w „Age Of Atom” gra aktualny klawiszowiec Yes, Geoff Downes, a w „Trail Of Tears” Patrick Moraz (on także ma za sobą epizod w Yes – na płycie „Relayer”). Gości jest zresztą na płycie „Citizen” znacznie więcej. Owszem, każdy z nich dorzuca swoje „trzy grosze” do piosenek skomponowanych przez Sherwooda, nadając im kolorytu i indywidualnego charakteru, ale – jak już powiedziałem – całość niestety nie broni się najlepiej. A to głównie ze względu na swój monotonny, przewidywalny charakter oraz czającą się niemal na każdym kroku brzmieniową powtarzalność.  I to nawet wtedy, gdy w niektórych utworach główne linie wokalne wykonywane są przez różnych wokalistów (a trzeba wiedzieć, że są to nie byle jakie postaci, bo słyszymy tu m.in. Colina Mouldinga z XTC (w „Just Galileo And Me”), aktualnego wokalistę Yes, Jona Davisona we „Written In The Centuries” oraz samego Alana Parsonsa w „Empire”.

Podsumowując, o płycie „Citizen” można powiedzieć dużo dobrego (głównie ze względu na prawdziwą konstelację gwiazd zaproszonych do udziału w nagraniach oraz za kompozycję tytułową) oraz dużo złego (monotonia, monotonia i jeszcze raz monotonia…). Nie jest to słaba płyta, ale… noblesse oblige. Po takim składzie osobowym można było spodziewać się prawdziwej petardy, a otrzymaliśmy tylko kilka rachitycznych fajerwerków.

I jeszcze jedno. W zacytowanej powyżej wypowiedzi Billy Sherwood wspomniał o pewnej historii, która opowiadana jest na albumie „Citizen”. Koncept dotyczy wątku zagubionej duszy, która błąka się w czasie i przestrzeni. W wyniku reinkarnacji pojawia się ona w różnych momentach historii ludzkości. I to z jej perspektywy opowiadane są zdarzenia w poszczególnych utworach: z punktu widzenia żołnierza rzymskich legionów, łącznika w okopach I wojny światowej, przyjaciela Galileusza w chwili, gdy dokonuje on odkrycia, że Ziemia nie jest płaska, zrozpaczonego inwestora, który stracił na Wall Street cały majątek, ofiary głębokiej depresji, asystentki Karola Darwina pomagającej mu w sformułowaniu teorii ewolucji, wypędzonego do rezerwatu Indianina, a nawet… Nostradamusa.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!