Lava Engine - In Bloom

Artur Chachlowski

ImageMożna powiedzieć, że jest, nareszcie jest. Bo ile można czekać na prawdziwy album z krwi i kości? A więc jest. Ukazał się właśnie pełnowymiarowy album szwedzkiej grupy Lava Engine. Do tej pory zespół miał w swoim dorobku dwa wydawnictwa „Lava Engine” (2008) oraz „In Limbo” (2010), które trwały po około 30 minut. Tym razem mamy do czynienia z albumem, który z ponad godziną muzyki, zawiera dziewięć utworów i na swój sposób jest kontynuatorem poprzedniej płyty Szwedów. Tak naprawdę album „In Bloom” zaczyna się tam, gdzie kończył się „In Limbo”. O ile tamten krążek zawierał ciężką, mroczną i chwilami ponurą wręcz muzykę o dość smutnym wydźwięku, o tyle na „In Bloom” jest znacznie więcej pierwiastka „progresywności”, a przede wszystkim urozmaicenia brzmieniowego i zróżnicowania stylistycznego. To już nie tylko depresyjne i mroczne granie, bo jest tu miejsce na balladę, na utwory o ciut lżejszym charakterze, a także na epiki zagrane z prawdziwie progrockowym wykopem. Dzięki temu album „In Bloom” reprezentuje jakby stronę światła, pojawia się na nim element optymizmu, który daje się wyczuć jeszcze przez włożeniem płyty do odtwarzacza. Spójrzcie na okładkę. Wprawdzie wciąż jeszcze utrzymana w ciemnych tonacjach, ale pojawiają się na niej żywsze kolory, a i twarz tej samej kobiety, której oblicze na okładce poprzedniego albumu było zalane łzami, teraz nabiera radośniejszych kolorów, a rozpacz ustąpiła miejsca zamyśleniu i refleksji.

Płyta rozpoczyna się od wydanego na singlu nagrania „Home”. To dość ciężki numer, ale posiada chwytliwy i łatwy do zapamiętania refren. W trochę spokojniejszym nastroju utrzymany jest „All Here In Bloom”, mrok i solidne brzmienia królują w „The Commander”, a „Good:Speed” to bardzo rozpędzony i dynamiczny numer. W połowie płyty znajdujemy balladowy utwór „And Silence Rules”, który należy do wyróżniających się fragmentów całego albumu. Na wyróżnienie zasługuje też zwięzłe nagranie „Elegant Machinery” oraz monumentalnie brzmiący utwór „Juggernaut” z niezwykle efektownym, przeszywającym gitarowym solo. Ciarki na plecach. No i jest jeszcze finał płyty w postaci długiej kompozycji „Gold Dust” stanowiącej bardzo mocny punkt programu albumu „In Bloom”. Początkowo myślałem że to kilkunastominutowa suita, gdyż wyświetlacz pokazywał aż 17 minut. W rzeczywistości jest to dziewięciominutowe nagranie, po którym następuje kilka minut całkowitej ciszy, po której z kolei na ostatnie 90 sekund pojawia się pewien temat instrumentalny. Tak czy inaczej, „Gold Dust” w tym dziewięciominutowym wydaniu to zdecydowanie najlepszy utwór na płycie i stanowi on prawdziwą wisienkę na muzycznym torcie zatytułowanym „In Bloom”.

Swój nowy album grupa Lava Engine nagrała w tym samym czteroosobowym składzie, co poprzednią płytę. Niewątpliwie wpłynęło to na konsolidację grupy i na to, że brzmi ona teraz jak świetnie rozumiejący się kolektyw. Śpiewający gitarzysta Magnus Florin to muzyk o najdłuższym stażu w zespole, działający w nim od samego początku, czyli od 2006 roku. Nie wiem czemu tego nie wychwyciłem przy poprzednich wydawnictwach, nie wiem czy to moja nieuwaga czy może barwa głosu Magnusa Florina zmieniła się odrobinę, ale teraz długimi chwilami jego sposób ekspresji do złudzenia przypomina mi Petera Hammilla. Ale żeby nie było złudzeń, Lava Engine nie upodabnia się na tyle do VdGG czy do solowych dzieł Hammilla, żeby można było mówić o klonowaniu. Florinowi towarzyszą Ronnie Jaldemark (k, g), Simon Dahlström (bg) oraz Mick Nordstrom (dr). Razem dziarsko kroczą własną drogą, grając w sposób tyleż wyrazisty, co bardzo charakterystyczny i rozpoznawalny. Myślę, że coraz bardziej zbliżają się do czołówki skandynawskiego prog rocka/metalu, a album „In Bloom” jest zdecydowanym krokiem naprzód w karierze tego zespołu. Poszukując własnej drogi, własnych brzmień i rozwiązań, grupie udało się przełamać pewne bariery, które w pewien sposób ograniczały ją na poprzednich wydawnictwach. Tak czy inaczej, mamy do czynienia z płytą, która pozostawia po sobie bardzo dobre wrażenie. Powinni rozglądnąć się za nią wszyscy, którzy tęsknią za mięsistym graniem w stylu innych popularnych formacji ze Szwecji, jak Pain Of Salvation (tak z okolic płyty „Remedy Lane” i „Perfect Element I”) oraz Opeth (w szczególności z albumu „Damnation”). Polecam.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok