Mike Rutherford i Tony Banks, obserwując międzynarodowy sukces wydanej w 1989 roku płyty Phila Collinsa „…But Seriously” mieli powody, aby obawiać się, czy powstanie jeszcze kolejna płyta Genesis nagrana w dotychczasowym składzie. Collins jednak jeszcze nie miał zamiaru żegnać się z kolegami – wczesną wiosną 1991 roku trio zebrało się po raz kolejny w swoim studiu The Farm, by rozpocząć pracę nad muzyką, która miała znaleźć się na albumie zatytułowanym „We Can’t Dance”. Decyzja o kontynuowaniu wspólnego tworzenia muzyki okazała się strzałem w dziesiątkę – powstały album odniósł zarówno artystyczny, jak i komercyjny sukces.
Nowa rzeczywistość fonograficzna, polegająca na dominacji płyt kompaktowych, oferujących znacznie dłuższy czas nagrania, aniżeli winyle, dla Genesis okazała się być ułatwieniem – zespół przygotował tak wiele solidnej muzyki, że bez trudu wypełnił nią ponad siedemdziesięciominutowy krążek. Powstał materiał z małymi wyjątkami trzymający bardzo równy, wysoki poziom, a pod względem stylistyki, nastrojów czy podejmowanych w tekstach tematów - mocno zróżnicowany.
W programie płyty znalazły się kompozycje mogące zaspokoić oczekiwania zarówno sympatyków napakowanego popowymi hitami „Invisible Touch” i solowych propozycji Collinsa, jak i tych, którzy od Genesis nadal oczekiwali choćby śladów dawnych progresywnych poczynań. Rozróżnienie takie jednak z pewnością nie wyniknęło tu z wyrachowanego skierowania nowej propozycji wydawniczej ku tzw. „nowym” czy „starym” fanom, ponieważ to, co właściwe przepisom na piosenkę zdaje się uzupełniać i wymieniać się z tym, co charakterystyczne dla bardziej złożonych, progresywnych kompozycji. Oczywiście, łatwo wskazać przykłady typowo zwrotkowo-refrenowych układów (ze żwawym „Jesus He Knows Me” i humorystycznym, opartym na bluesowym riffie „I Can’t Dance” na czele) czy przytoczyć kompozycję klasycznie progrockową, sięgającą do pewnych szablonowych rozwiązań z przeszłości („Fading Lights”). W wielu przypadkach jednak rzecz nie jest tak oczywista i spłycający pojęcie o płycie podział na „prostsze” i „ambitniejsze” przestaje mieć sens. Już otwierający album, przebojowy „No Son Of Mine”, wymyka się tępym ramom czterominutowej, opartej na trzech modułach melodycznych piosenki – napięcie budowane jest tu w tak wyrafinowany sposób, że oto z piosenki robi się trwające niemal siedem minut ambitne otwarcie. Z drugiej strony jeden z najdłuższych utworów na płycie, dziesięciominutowy „Driving The Last Spike” swoje „progrockowe” rozmiary zawdzięcza zgoła innym środkom aniżeli wspomniany „Fading Lights” – rezygnując z instrumentalnych pasaży, rozbudowaną, wciągającą opowieść efektownie zbudowano tu z melodycznych pomysłów, pewnych piosenkowych modułów, śmiało mogących zasilić więcej niż jeden utwór.
Naturalność i bezpretensjonalność brzmiące z wypełniających album kompozycji są dowodem na to, że wspólna muzyka Banksa, Collinsa i Rutherforda na początku lat 90. wręcz musiała powstać. Zespół pokazał przy tym, że potrafi znakomicie odnaleźć się w nowej dekadzie, żyjąc za pan brat z MTV, pozostawiając przy tym świadomie estetykę lat 80. za sobą, a przy okazji nadal potrafiąc zupełnie nie ograniczać się radiowo-telewizyjnym formatem. „We Can’t Dance” to kolejny album Genesis, którym grupa udowadnia, jak bardzo uniwersalna, pod wieloma zresztą względami, jest jej muzyka i po niemal dwudziestu pięciu latach od powstania nadal zachwyca.