Zawsze ciężko pisze się o takich płytach jak ta. Gdy liczysz na coś więcej, a tu… kolejne rozczarowanie. Już w recenzji wydanej w 2010 roku płyty „Saturnine” Przemek Stochmal wyliczył liczne wady tamtego albumu i wyraził nadzieję na mniej szablonowe produkcje grupy Dante w przyszłości. Tymczasem ukazał się kolejny album („November Red”, 2013), na którym niemieccy progmetalowcy powielili masę błędów, a teraz (premiera przewidziana jest na 18. dzień marca br.) ukazuje się najnowsze wydawnictwo firmowane nazwą Dante. Nosi ono tytuł „When We Were Beautiful”. No i cóż ja mogę o nim napisać?...
Słucham i słucham tej płyty, i pomimo dobrych chęci nie potrafię znaleźć w tej czynności żadnej przyjemności. Odłożyłem ten krążek na kilka dni i ponownie do niego wróciłem. I nic. Nie zadziałało. Owszem, zespół Dante potrafi przygrzać, stara się łączyć pierwiastki progresywne (długie utwory) z metalowymi (instrumentalny wigor, pseudo growl), ale sama gra nie potrafi wzbudzić u mnie żadnych emocji. A do tego od jej słuchania rozbolały mnie uszy…
Jeśli powiem, że „When We Were Beautiful” to zbiór siedmiu sztampowo zagranych progmetalowych utworów, to będzie to chyba najsprawiedliwsze i najbliższe obiektywizmu stwierdzenie. Dante nie dość, że powiela gatunkowe wzorce i zgrywa typowe progmetalowe patenty aż do bólu, to jeszcze kopiuje swoje własne pomysły (i błędy) z poprzednich płyt. W kompozycjach brakuje pomysłowości, w grze instrumentalistów nie ma iskry, a wokalista częściej męczy się niż śpiewa. Nie dostrzegam w tym materiale świeżości, polotu, ani też śladu jakiegokolwiek błysku. Nie ma w nim niczego zaskakującego, ani też czegokolwiek, co powodowałoby, by odbiorca choć na chwilę mógł się poczuć oczarowany. Nawet umieszczona wśród tej godzinnej sieczki obligatoryjna ballada „Sad Today”, choć niewątpliwie jest złamaniem jednostajnie monotonnego klimatu płyty, nie ratuje całości. Bo jest po prostu słaba. Jak i reszta materiału wypełniającego płytę, zresztą.
Lepiej skończę już tutaj, by totalnie nie pogrążać tej najsłabszej, moim zdaniem, pozycji w całym katalogu wytwórni Gentle Art Of Music. Może na koniec powiem tylko tyle, że najmocniejszym akcentem tego albumu jest jego okładka. Budzi ona znacznie więcej emocji i zawiera w sobie znacznie więcej zmysłowości niźli ponad godzina muzyki wypełniającej tę płytę. Ale nie o to przecież chodzi, prawda?