Po blisko pięciu latach milczenia amerykańskie trio The Jelly Jam powraca z nową płytą, która z pewnością stanie się sporym wydarzeniem. Stanie się to pod koniec maja (choć postaramy się, by wcześniej w audycji MLWZ dobrze zapoznać naszych Słuchaczy z tym materiałem), bowiem dopiero wtedy przewidziana jest premiera tego wydawnictwa, które zatytułowane jest… No, właśnie. Na okładce czcionką i liternictwem zgodnym z nazwą zespołu widnieje tytuł „Prophet”. Przekreślony jest on jednak na czerwono i tym samym kolorem dopisano jakby odręcznym pismem: „Profit”. Ta swoista gra angielskich słów (prophet = prorok, profit = zysk) ma pewną konotację ze sprzeniewierzaniem ludzkich marzeń, nadziei i wartości, a więc zjawiskiem, można by rzec, niestety dość powszechnie spotykanym we współczesnym świecie. Półtora dekady temu śpiewał już o tym Phil Collins w genesisowskim utworze „Jesus He Knows Me”, teraz panowie Ty Tabor (King’s X), John Myung (Dream Theater) i Rod Morgenstein (Winger, Dixie Dregs) wracają do tego tematu i na okładce swojej nowej płyty przedstawiają zakapturzoną postać, która trzyma w ręku wagę, na szalach której równoważy się stos gotówki oraz glob symbolizujące odpowiednio materializm tego świata oraz jego uniwersalne wartości.
Najważniejszą wartością, której podobno nie można przeliczyć na żadne pieniądze (choć wielu niejednokrotnie to próbowało i zresztą wielu próbuje nadal) jest sztuka, emocje, które jej towarzyszą oraz uczucia z nią związane. A tych, i to bardzo pozytywnych, po wysłuchaniu nowego albumu The Jelly Jam nie brakuje. O czym donoszę z naprawdę niekłamaną radością.
Czwarty album tria nie przynosi wprawdzie żadnych rewolucji w muzyce – nadal mamy do czynienia ze stosunkowo prostymi, niebanalnymi, w wielu przypadkach wręcz piosenkowymi utworami – ale stanowi fascynującą, trwającą trzy kwadranse, muzyczną podróż będącą prawdziwą muzyczną ucztą dla uszu. Panowie grają bez żadnej napinki, na sporym luzie, jakby świadomie demonstrując wszem i wobec, że nie muszą już dzisiaj nic nikomu udowadniać. A i prochu też wymyślać nie zamierzają. W tekstach swoich utworów mówią o ekologii. Zwracają uwagę na nadużywanie i wyczerpywanie zasobów naszej planety, co stawia ludzkość przed wyborem: albo znalezienie nowego domu, albo wyginięcie naszego gatunku.
Paradoksalnie, ta z założenia antyprzebojowa płyta ma szanse stać się prawdziwym hitem drugiej połowy tego roku. Uważam tak, bo tak dużego nagromadzenia tak dobrego materiału, tak świetnie skonstruowanych rockowych piosenek i do tego tak wspaniale wykonanych, już dawno nie słyszałem na jednym krążku. „Profit” wydaje się być prawdziwą kopalnią przebojów. Oczywiście, jak wszystko we współczesnym świecie, by trafiły one do mas wymagają odpowiedniego podlansowania, ale czy o to tak naprawdę chodzi w przypadku tego albumu? Na pewno lans i brylowanie na playlistach komercyjnych rozgłośni nie znajduje się na liście priorytetów muzyków tworzących grupę The Jelly Jam. Skreślmy zatem słówko „profit”, a powróćmy lepiej do tytułu „Prophet”. Bo panowie Myung, Tabor i Morgenstein po raz kolejny udowodnili, że są prawdziwie bezinteresownymi prorokami i wizjonerami współczesnej sceny rockowej. A takie utwory, jak „Perfect Lines”, „Care”, „Stain On The Sun”, „Ghost Town”, „Memphis”, „Fallen”, „Heaven”, „Water” czy „Strong Belief” z łatwością obronią i wylansują się same. Co? Wymieniłem dziewięć spośród tuzina nagrań stanowiących program nowego albumu? No to dorzucam jeszcze pozostałe tytuły: „Mr. Man”, „Stop” i „Permanent Hold”. Im też niczego nie brakuje.