Po blisko trzech latach od wydania poprzedniego albumu zespół Tides From Nebula powraca z nową płytą. Krążek zatytułowany „Safehaven” ukazał się 6 maja.
Członkowie Tides From Nebula (Adam Waleszyński, Maciej Karbowski, Przemek Wegłowski i Tomasz Stołowski) tak mówią o nowym wydawnictwie: „Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że wydajemy kolejną płytę. Mamy za sobą emocjonujący czas pracy z wybitnymi producentami, od których bardzo dużo się nauczyliśmy. Dlatego uznaliśmy, że chcemy zmierzyć się z samodzielną produkcją nowego albumu. Proces jego powstawania był bardzo spontaniczny, bliższy temu z debiutu. Płyta jest jednak mroczniejsza i odważniejsza. Czujemy, że słychać na niej, że nie jesteśmy już debiutantami”.
Rzeczywiście słychać. Tides From Nebula to profesjonaliści wysokiej próby. I to prawda, że na płycie „Safehaven” można znaleźć sporo odniesień do pełnego ciężkich brzmień płytowego debiutu zespołu pt. „Aura”. Ale też i do dwóch kolejnych albumów. Wygląda na to, że najnowszym dziełem polscy mistrzowie post rocka dokonują swoistej syntezy swojego dorobku i serwują nam créme de la créme – najdoskonalsze i najbardziej dojrzałe muzyczne danie ze wszystkich dotychczasowych. To post rock z najwyższym znakiem jakości. Ale i pewnym twistem. Twistem, który powoduje, że od razu wiemy, że słuchamy grupy Tides From Nebula, a nie kogoś innego. Charakterystyczne i łatwo rozpoznawalne brzmienie to prawdziwy znak firmowy zespołu. W związku z tym mógłbym rzec, że brzmieniowo to taki „Tajdsowy”, oryginalny i jedyny w swoim rodzaju twist, taki jak ten z wieżowca Cayan na okładce płyty.
Na nowym krążku zespół buduje napięcie poprzez ciągi magicznych dźwięków oraz delikatne, często nostalgiczne i zapadające w pamięć melodie, co w przypadku muzyki instrumentalnej wcale takie łatwe nie jest. Ze smakiem wykorzystuje się tu też elektronikę. Trudno jest opisywać muzykę Tides From Nebula słowami. Bo to muzyka bez słów (choć nie znaczy to wcale, że nie słyszymy tu śpiewu – w krótkich wokalizach w otwierającym płytę utworze tytułowym udziela się gościnnie Bela Komoszyńska z Sorry Boys). Tu liczą się dźwięki. A tak naprawdę to emocje, które rodzą się podczas słuchania i które trwają u odbiorcy jeszcze długo po zakończeniu albumu. Szczególnie, że płytę kończą dwa autentyczne „killery” – jako przedostatni znajduje się na „Safeheaven” mój faworyt - utwór zatytułowany „We Are The Mirror”, a tuż po nim, już na zakończenie, wybrzmiewa kruchy i delikatny „Home” dedykowany pamięci niedawno zmarłego Piotra Grudzińskiego.
„Jest w „Tajdsach” ta pożądana „progresja myślenia” o tworzeniu, o tym, że muzyka musi się rozwijać i nie tracąc cech swojego stylu za każdym razem musi być inna. Wykreowali swój własny, oryginalny świat dźwiękowy, który teraz spokojnie penetrują i regularnie poszerzają. Nie wypada pytać co będzie dalej, bo wiadomo, że nadchodzi czas koncertów, a na scenie Tides From Nebula czuje się jak ryba w wodzie. Po gorącej premierze zapowiadają się więc jeszcze gorętsze koncerty. O to, że ich mocnym punktem będą najnowsze kompozycje jestem spokojny. Jeśli na płycie brzmią bardzo dobrze, na koncertach będą porywać” – tak pisał trzy lata temu Maurycy Nowakowski w małoleksykonowej recenzji albumu „Eternal Movement” . Pod tym względem nic się nie zmieniło. Dlatego i ja podpisuję się pod tymi słowami obiema rękami i z niecierpliwością czekam na możliwość zobaczenia w akcji grupy Tides From The Nebula prezentującej nowe utwory w wersji live.