Wilson, Ray - Song For A Friend

Artur Chachlowski

ImageNasz szkocki ziomal z Wielkopolski nie przestaje zadziwiać. Ukazała się właśnie nowa, pięknie wydania i wspaniale brzmiąca, solowa płyta Raya Wilsona zatytułowana „Song For A Friend”. Powstała z inspiracji licznych akustycznych koncertów artysty, w trakcie których pomiędzy piosenkami zwykł on opowiadać historyjki o życiu, o muzyce, o doświadczeniach, o mniej lub bardziej fikcyjnych postaciach. Taka jest też ta płyta: to zbiór krótkich, utrzymanych w intymnej atmosferze piosenek afirmujących potęgę różnych aspektów ludzkiego życia, a w szczególności zadedykowana nieżyjącemu przyjacielowi artysty, Jamesowi Lewisowi.

„Życie to podróż” – zdaje się mówić Ray.  Każdy koncert czy każda kolejna płyta to także podróż. Przystanek na drodze życia, który pomaga zwalczać wewnętrzne demony i pobudza emocje. Nie pozwala rezygnować z marzeń, pomaga nie tracić nadziei, staje się sprzymierzeńcem w dążeniu do szczęścia i pokoju w codziennych trudach. O tym wszystkim Ray śpiewa w swoich nowych piosenkach. A śpiewa tak jak tylko on potrafi. Jego niski, lekko „zachmurzony” głos dodaje nutki intymności tym i tak już bardzo osobistym piosenkowym historiom stanowiącym jeden, trwający trzy kwadranse, bardzo spójny muzyczny ciąg. I to spójny do tego stopnia, że długimi chwilami odnosi się wrażenie, że album „Song For A Friend” wypełnia zaledwie jeden długi utwór…

Generalnie jest to smutna płyta. Począwszy od utrzymanej w kolorze sepii okładki, poprzez wszystkie utwory utrzymane w tonacji moll, aż po smutne i refleksyjne teksty. Ale często jest tak, że to co w muzyce smutne okazuje się piękne. Tak właśnie jest z materiałem wypełniającym program albumu „Song For A Friend”. Pięknieje on z każdym kolejnym przesłuchaniem, a śpiewane przez Wilsona historie w sposób naturalny wydają się zaczynać żyć własnym życiem w umyśle odbiorcy.

Ciekawostką jest to, że o ile Wilson, co zrozumiałe, jest autorem wszystkich (za wyjątkiem jednego, ale o tym za chwilę) tekstów na płycie, to całą muzykę (też z jednym wyjątkiem) skomponował jego wieloletni przyjaciel z grupy Stiltskin, Uwe Metzler. To właśnie on przyniósł Rayowi szkice melodii, które stały się początkiem jego kolejnej muzycznej podróży. Podróży, podczas której szkocki muzyk prowadzi słuchacza poprzez meandry uczuć towarzyszących każdemu śmiertelnikowi w codziennym życiu: zazdrości, przemijania, gniewu, bólu, żalu, rozczarowania, przeznaczenia, smutku. I miłości. A także nadziei. Bo jakże inaczej wytłumaczyć fakt, że Ray Wilson zdecydował się umieścić na samym końcu swojej płyty własną wersję flagowego hymnu grupy Pink Floyd, „High Hopes”? Nostalgia, żal za minionym czasem i za tymi, którzy już odeszli? Zdecydowanie tak. A do tego wszystko opowiedziane jest w autentycznie piękny sposób… The grass was greener, the light was brighter… 

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!