Jest ich czterech: Nicola Pedreschi (k, v), Lorenzo Gherarducci (g), Angelo Carmignani (dr) i Marco Carloni (bg). Nazywają się Eveline’s Dust. Pochodzą z włoskiej Pisy. Wśród swoich idoli wymieniają nazwy wielkich grup lat 70.: King Crimson, Genesis, Banco Del Mutuo Succorso, a także chyba największą gwiazdę współczesnego art rocka – Stevena Wilsona.
Zadebiutowali w 2013 roku albumem „Time Changes” i choć w szerokim świecie przeszedł on bez większego echa, to pozwolił im wypłynąć na szersze wody i zdobyć kilka prestiżowych nagród muzycznych w ich ojczyźnie. Zostali zauważeni przez środowisko włoskiego progresywnego rocka, co skłoniło renomowaną wytwórnię Lizard Records do nawiązania współpracy i podpisania kontraktu płytowego. Dzięki temu wydany przed kilkoma dniami album zatytułowany „The Painkeeper” trafił do szerokiej dystrybucji, a tym samym – ku naszej przeogromnej radości - wpadł do naszej małoleksykonowej skrzynki pocztowej. A my, jak zawsze zresztą, nie zwlekając zbyt długo śpieszymy ze słowem pisanym (a w audycji MLWZ także mówionym!) o tym niezwykle ciekawym zespole – utalentowanym przedstawicielu nowej fali włoskiego art rocka.
„The Painkeeper” to trochę baśniowy koncept album oparty na poemacie włoskiego poety Frederico Vittoriego pt. „Il Custode di dolori” („Opiekun bólu” - tak też należałoby chyba przetłumaczyć angielski tytuł płyty. Tytuł jest angielski, gdyż zespół Eveline’s Dust wykonuje swe utwory w tym właśnie języku – przyp. ACh). W cichej, położonej gdzieś z dala od cywilizacyjnego zgiełku, wiosce nieustannie spowitej w gęstej mgle uprzykrzającej życie i tak już zrezygnowanej i pogrążonej w marazmie społeczności, w trakcie niedzielnej mszy do kościoła wchodzi tajemnicza postać, która przedstawia się mieszkańcom jako Opiekun Bólu. Obiecuje uwolnić ich od wszystkich trosk codzienności w zamian za możliwość sterowania ich emocjami. Ludzie ochoczo godzą się na ten deal i momentalnie do pogrążonej w mroku doliny powraca słońce, mgła znika, krew zaczyna żwawiej płynąć w żyłach, do wioski powraca życie. Ale po niedługim czasie okazuje się, że kobiety i mężczyźni pozbawieni zostali przez Opiekuna Bólu marzeń, radości życia, stali się niezdolni do jakiegokolwiek działania, a tym samym nie dane jest im uczucie szczęścia i radości z wreszcie rozświetlonego słonecznym światłem świata… Taki jest punkt wyjścia tej historii. Historii opowiadanej przez grupę Eveline’s Dust na trwającej trzy kwadranse płycie, którą wypełnia dziewięć połączonych ze sobą kompozycji. W przeważającej większości dobrych, dość zróżnicowanych, skonstruowanych tak, że nie przypominają one zwykłych piosenek. Dużo się w nich dzieje, w obrębie danego utworu często zmieniają się tempa, klimaty, a konstrukcyjnie przypominają one zestawione ze sobą segmenty niczym konstrukcje z klocków lego. Te konotacje ze światem dziecięcych bajek przewijają się też w szacie graficznej albumu. Spójrzcie na okładkę. Czy postać Painkeepera nie przypomina Wam trochę smurfa?
Ale wróćmy do samej muzyki. Po dynamicznym intro w postaci instrumentalnego utworu „Awake” (wychwycić w nim można ewidentne puszczenie oka w stronę Tony’ego Banksa z grupy Genesis) mamy długą, początkowo dość monotonnie rozwijającą się kompozycję tytułową, która jednakowoż nabiera rumieńców i ożywia się w swej drugiej części i płynnie przechodzi w kolejny utwór zatytułowany „NREM”. I jest to pierwszy przykład na złożoną i zróżnicowaną strukturę utworów grupy Eveline’s Dust: najpierw jest jazzowo, a nawet funkowo, a potem przeistacza się to w klasyczny prog rock zagrany z rozmachem i na epicką nutę. Podobnie jest też w innych nagraniach: w „A Tender Spark Of Unknown” i „HCKT” (co można rozszyfrować jako „He Can Keep Them”), a nawet w najdłuższym i chyba najlepszym na płycie utworze „Joseph”, w którym gitarzysta Lorenzo Gherarducci wykonuje głęboki ukłon w stronę Roberta Frippa. We wszystkich pobrzmiewają liczne echa jeżozwierzowej stylistyki. Te akcenty związane z brzmieniami a’la Porcupine Tree są transponowane przez zespół na tyle ciekawie, że nie odnosi się wrażenia, że ktoś tu kogoś naśladuje, a raczej umiejętnie nawiązuje do pewnych dobrych rozwiązań i pomysłów. Bardziej jednorodny charakter mają utwory „Clouds” czy zaśpiewana przez Pedreschiego w duecie z Caroliną Paolicchi przepiękna ballada „Vulnerable” (gorąco polecam! Melodia sama zaczyna grać w uszach po dwóch – trzech przesłuchaniach!), a także umieszczone na samym końcu, lecz jednak mało przekonywujące (płyta o takim potencjale jak ta zasługuje na bardziej efektowny finał) nagranie pt. „We Won’t Regret”.
W sumie „The Painkeeper” należy zapisać po stronie bardzo przyjemnych muzycznych niespodzianek 2016 roku. Polubiłem tę płytę i w ostatnim czasie spędziłem z nią bardzo dużo czasu. Wynagrodziła mi ona tym, że za każdym razem dawała podobać się jeszcze bardziej. Dlatego czuję się upoważniony do poinformowania naszych Czytelników, iż mamy oto do czynienia z niesamowicie przyjemnym albumem nowego zespołu, który warto będzie mieć w przyszłości na oku…