Wydaje mi się, że to jeden z tych albumów, które już w chwili wydania stają się klasykami. Nie może być inaczej z kolejnym, niezwykle udanym wydawnictwem Neala Morse’a. Po wielokrotnym odsłuchaniu oraz po kilkukrotnym obejrzeniu materiału wypełniającego to wydawnictwo muszę przyznać, że już dawno nie widziałem tak dobrego koncertu. A w rolach głównych tak wspaniałych, świetnie rozumiejących się, a przy tym tak finezyjnie grających i cudownie bawiących się swoją grą muzyków, do tego tak umiejętnie nawiązujących kontakt z publicznością. Także z tą, która jak ja, ma możliwość śledzenia tego, co dzieje się na scenie wyłącznie za pośrednictwem ekranu telewizora. Naprawdę oderwać się od niego trudno. Bo w istocie było tak, że z każdą minutą tego koncertu czułem, że coraz mocniej przyklejony jestem do telewizora, chłonąc z szeroko otwartymi oczami i uszami to wszystko, co działo się na scenie sali Cultuurpodium w holenderskim Boerderij 6 marca 2015 roku. I z każdą minutą żałowałem coraz bardziej, że nie było mnie tam wtedy.
Album „Alive Again” został zarejestrowany w trakcie trasy promującej wydaną w ubiegłym roku płytę „The Grand Experiment”, na której Nealowi Morse’owi towarzyszyli: Mike Portnoy (dr), Randy George (bg), Eric Gillette (g) oraz Bill Hubauer (k, sax). Wszystko rozpoczęło się 18 lutego od prób w rodzinnym mieście Morse’a - Nashville, pierwszy występ miał miejsce już trzy dni później, potem zespół wsiadł w tour bus, którym przemierzał bezkresne drogi Stanów Zjednoczonych i w którym dla umilenia czasu podróży muzycy wykonywali dla zabawy piosenki innych wykonawców (jak łatwo się domyślić, głównie z repertuaru The Beatles), potem z Los Angeles polecieli na Stary Kontynent, gdzie w Zurychu rozpoczęła się europejska część tournée. W jej trakcie członkowie zespołu, jak to na trasie, borykali się z codziennymi problemami (u jednych nieudolne, a u niektórych całkiem wprawne prasowanie garderoby, niekończące się próby dźwięku, przeziębienia, wizyty u lekarza, wywiady w rozgłośniach radiowych) oraz po prostu nieźle się bawili się (m.in. kąpiel w lodowatej wodzie jakiegoś skandynawskiego jeziora). Wszystko to zostało udokumentowane w trwającym ponad godzinę filmie, który znajduje się na krążku DVD. Jego część podstawową wypełnia oczywiście zapis wspomnianego koncertu w Boerderij (w wersji audio ten sam materiał wypełnia dwa dyski CD).
Cóż można powiedzieć o samym koncercie? Że był wspaniały? Porywający? Jedyny w swoim rodzaju? Wspomniałem już o tym powyżej, ale i tak mam wrażenie, że żadne słowa nie oddadzą całej prawdy o spektaklu, jaki stworzył Neal Morse z zespołem towarzyszących mu muzyków.
Neal bardzo mądrze podszedł do tematu, gdyż program swojego występu oparł na niezbyt oczywistym repertuarze. Znajdujemy w nim wprawdzie sporą część nagrań wypełniających album „The Grand Experiment”, ale oprócz nich znalazło się też miejsce na utwory z dorobku poprzedniej grupy Morse’a, Spock’s Beard („Harm’s Way”), na set akustyczny, w którym Neal zaprezentował bardzo osobistą piosenkę „There Is Nothing That God Can’t Change” o chorobie swojej córki, znalazło się także miejsce na kilka nie-rockowych, a religijnych utworów naszego bohatera, a w ogóle to całe, ponad dwugodzinne przedstawienie pełne było nie tylko świetnej muzyki, ale i doskonałej scenicznej zabawy, m.in. z tradycyjną zamianą instrumentów przez wszystkich członków zespołu w finale suity „Alive Again” czy na absolutnie porywający swoją atmosferą utwór „Waterfall” z fenomenalnymi partiami zagranymi przez Billa Hubauera na saksofonie i na klarnecie. To jeden z najbardziej magicznych fragmentów tego koncertu. Co więcej, główna partia wokalna w wykonaniu Hubauera, którą przez kilka minut prowadzi on we wspomnianej suicie „Alive Again” to jeden z najmocniejszych punktów programu tego koncertu. Aż dziw bierze, że muzyk ten nie stoi na czele jakiejś własnej rockowej formacji. Obdarzony takimi możliwościami wokalista to skarb. Każdy z towarzyszących Morse’owi muzyków demonstruje swoją przeogromną klasę, a nasz bohater każdemu z nich stwarza możliwość zaprezentowania ich nieprzeciętnych umiejętności, każdemu pozwala na przysłowiowe „5 minut” w blasku reflektorów. Żaden z nich jednak, pomimo chwilami wręcz porywających sekwencji ze swoim udziałem, ani na chwilę nie kradnie Nealowi Morse’owi show. On z kolei, swoją wysoką klasą i nieprzeciętną charyzmą umiejętnie steruje temperaturą całego koncertu. Wie kiedy przyśpieszyć, wie kiedy zwolnić, wie kiedy uderzyć w czułą liryczną strunę, a kiedy zagrać w sposób epicki tak, że aż dach sali w Boerderij unosi się w powietrzu. Wie kiedy i jak zaskoczyć widzów, jak na przykład wtedy, gdy w finale „Rejoice” niespodziewanie pojawia się na balkonie wśród trochę zdezorientowanych, ale i przeszczęśliwych i jakże rozentuzjazmowanych widzów.
Wspaniały to koncert, profesjonalnie sfilmowany przez sześć kamer, rewelacyjnie zmontowany (ani raz w ujęciu kamery nie pojawiają się przypadkowi ludzie: czy to muzycy, czy technicy, czy kamerzyści), z mnóstwem precyzyjnych przebitek i nakładek. Słucha i ogląda się to wszystko z przeogromną przyjemnością. Koncertowe wydawnictwo XXI wieku? Moim zdaniem, pod każdym względem zdecydowanie TAK!