„Pills” jest trzecim studyjnym wydawnictwem warszawskiej grupy Love De Vice. Ukazuje się ono sześć lat po poprzednim krążku „Numaterial” i cztery po zarejestrowanym na deskach Teatru Śląskiego w Katowicach koncertowym DVD „Silesian Night 11.11.11”. Czas ten został spożytkowany przez zespół w doskonały sposób, bowiem „Pills” to zdecydowanie najbardziej dojrzały, najbardziej dopracowany, a zarazem najlepszy album w dyskografii Love De Vice.
Jak wiemy, Love De Vice tworzą wytrawni rockmani, rzekłbym nawet, że hardrockowcy, fascynaci dokonań grup Deep Purple, Black Sabbath czy Led Zeppelin. Na nowej płycie inspiracje te są jednak znacznie szersze. Co od razu uderza w nowej muzyce Love De Vice, to wykorzystanie na szeroką skalę instrumentów smyczkowych oraz dętych. Smyki słychać praktycznie w każdym utworze na płycie, a swoje apogeum mają one w utworze tytułowym zaśpiewanym nie przez lidera formacji, Pawła Graneckiego, a – uwaga, uwaga – przez jego zaledwie 19-letnią siostrę Kasię, która z tego co wiem stawia coraz śmielsze kroki nie tylko na scenie rockowej, ale i musicalowej, konkretnie w Teatrze Buffo u Janusza Józefowicza. Wspomniane nagranie tytułowe, zaaranżowane zresztą na kwartet smyczkowy (Fair Play Quartet) i głos, to niezwykle nośny utwór posiadający ogromny potencjał przebojowości. To takie „polskie Yesterday”, zaśpiewane przez Kasię (jak i cały pozostały repertuar przez Pawła) w języku angielskim i słusznie się stało, że akurat to właśnie nagranie pilotuje całą płytę. Bo to naprawdę świetny utwór. Nie chcę być jednak złośliwy, więc tylko z przymrużeniem oka powiem, że paradoksalnie jednak nie słychać w nim ani jednego dźwięku zagranego przez członków podstawowego składu zespołu.
Dźwięi te sychać za to w pozostałych kompozycjach. Całość rozpoczyna się od hardrockowego, wzmocnionego szarpanymi smyczkami w swoim finale, utworu „No Escape”, który wprowadza nas w klimat całej płyty. I po jego wysłuchaniu wiemy już, że na „Pills” nie będzie źle. I rzeczywiście, nagranie „Ritual” to bardziej nastrojowe nagranie, którego liryczny, a nawet psychodeliczny klimat podkreślają smutne dźwięki wiolonczeli oraz sfuzzowanych gitar (gra na nich Andrzej Archanowicz) i monotonnego śpiewu Pawła Graneckiego. „Best Of Worlds”, oprócz szybko wpadającej w ucho melodii, pobrzmiewa sentymentem za latami 80., głównie za sprawą mocno wyeksponowanych klawiszowych brzmień (na syntezatorach gra Krzysztof Słaby). Czwarty na płycie, „Afraid”, aż tętni od skrzypcowego staccato, a gitarowy motyw na długo zapada w pamięć. Ilekroć słucham tego dynamicznego utworu, moje skojarzenia biegną ku muzyce grupy Kansas. Czas na opisywane już wcześniej nagranie „Pills”, które z jednej strony stanowi fajne interludium, a z drugiej – prawdziwy punkt kulminacyjny całego albumu. Piękne nagranie. Duzy plus dla zespołu za tak odważny i oryginalny aranż. Tak rozpędzony zespół nie zwalnia tempa i gotuje słuchaczom prawdziwe piekło na ziemi w postaci utworu… „Hell On Earth”, którego tempo wyznacza rytmiczny beat basu (Robert Pełka) i perkusji (Tomasz Kudelski). Warto zwrócić uwagę na ciekawą, bardzo Harrisonowsko brzmiącą, partię gitary. Chwilę potem rozpoczyna się nagranie „Wild Ride” – chyba najbardziej alternatywne i bliskie brzmieniom indie sprzed lat. Myślę, że takich klimatów nie powstydziłyby się swego czasu grupy pokroju The Bolshoi, a nawet Bauhaus. I wreszcie czas na ostatni utwór w podstawowym programie płyty: „Nobody Owns Me” to rzecz, która już przy pierwszym przesłuchaniu wpadła mi w ucho i im dłużej jej słucham, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, iż jest to najlepszy fragment nowego albumu Love De Vice. Panuje w nim stylistyka spod znaku nagrań późnego The Beatles („She’s So Heavy”, „Come Together”) czy solowego Lennona. Zawieszona w gęstej, bluesowej atmosferze, a smyki i dęciaki pracują tu aż miło. Świetny utwór. Radzę zwrócić na niego szczególną uwagę.
Gdyby ktoś pomyślał, że to już koniec albumu, ten jest w błędzie. Zespół Love De Vice przygotował jeszcze niespodziankę w postaci trzyutworowego zestawu bonusów. O ile nie dziwi fakt, że znalazła się w nim alternatywna, akustyczna (i zaśpiewana przez Pawła) wersja tytułowego utworu „Pills”, a także znana już z wcześniejszych koncertowych wykonań (m.in. na wspomnianym już wydawnictwie DVD „Silesian Night 11.11.11”) epicko brzmiąca kompozycja „Winter Of Soul”, to obecność utworu zatytułowanego „Pictures From The Past” zaledwie w charakterze bonusu dziwi i to bardzo. Moim zdaniem jest to, obok „Nobody Owns Me”, najwspanialszy moment tego albumu. To utwór z pogranicza prog rocka i klasycznego rocka, bardzo przyjemnie zinterpretowany wokalnie przez Pawła Graneckiego, zagrany przez cały zespół z lekkością i polotem, no i nasączony urzekającymi partiami trąbek oraz smyczków. Więcej takich bonusów poproszę.
Zadałem pytanie perkusiście Love De Vice, Tomaszowi Kudelskiemu, dlaczego „Pictures From The Past” nie znalazł się w podstawowym programie płyty. Odparł tak: „U podstaw powstania płyty „Pills” miał być jej nieprogresywny charakter. Jako producenta wzięliśmy człowieka, który wywodzi się muzycznie z klimatów The Beatles i rocka alternatywnego (producentem płyty jest Jacek Szabrański – przyp. ACh). Utwory miały zostać uwspółcześnione, uproszczone, surowe, nawiązujące do tradycji, ale na nowo opowiedziane, skrócone, zwarte, pozbawione nalotów Floydów itp. Miało być więcej ‘Openera’, a mniej ‘Gniewkowa’. Lecz później okazało się, że i tak najlepiej do nas pasują wiolonczele, smyki i trąby i wszystko wzięło w łeb ostatecznie. No i te starsze, dłuższe utwory zalatujące progresem zostały dodane jako bonusy”.
Uważam, że „Pictures From The Past” to naprawdę świetny kawałek i choć, z tego co wiem, jego miksowanie zajęło grupie najwięcej czasu, to dobrze się stało, że zespół nie usunął go ze swojego nowego albumu. Zresztą w ogóle dobrze się stało, że Love De Vice nagrał tę płytę. Taką płytę! Ze względu na swój unikatowy i niepowtarzalny charakter powinna ona trafić w gusta nawet najwybredniejszych słuchaczy. A z tego co wiem (patrz nasza małoleksykonowa relacja z trzeciego dnia niedawnego X Festiwalu Rocka Progresywnego w Toruniu) materiał z albumu „Pills” może liczyć na ciepłe przyjęcie, przynajmniej wśród polskiej publiczności. Jak będzie za granicą? Czas pokaże, ale nie powinno być źle.