Jeszcze w tym samym roku, w którym Van Der Graaf Generator wydał swoją pierwszą właściwą płytę, zaczął nagrywać następną. W ferworze pracy basista Nick Potter podjął decyzję o odejściu z grupy z powodu odmiennych poglądów na temat tworzenia muzyki. Nim pożegnał się z zespołem, zdążył nagrać swoje partie do trzech utworów („Killer”, „Emperor” i „Lost”). Zaczęto rozpaczliwie szukać zastępcy. Zaproszono kilku potencjalnych kandydatów, jednak żaden z nich nie okazał się odpowiedni. Ostatecznie Hugh Banton zdecydował się nagrywać zarówno klawisze, jak i bas, z kolei na koncercie grać basy na pedałach od organów Hammonda. Jeżeli już chodzi o muzyków na płycie, to Hammill, Evans i Jackson zostali. Dodatkowo na gitarze elektrycznej pojawił się w „The Emperior In His War Room” Robert Fripp z King Crimson, którego zaprosił do studia producent John Anthony. Tytuł płyty wziął się od reakcji fuzji wodoru do helu, która ma miejsce na Słońcu i innych gwiazdach.
Płyta rozpoczyna się utworem „Killer” dość dobrym riffem - w roli głównej saksofon. Hammill śpiewa zwrotki podzielone na części spokojniejszą i ostrzejszą, gdzie wokalista odważnie wędruje głosem w wyższe rejestry. Poszczególne odsłony oddziela łącznik oparty na akordzie zmniejszonym. Wewnątrz utworu mamy fragment napędzany przez progresje. Później jeszcze pojawia się typowe dla wczesnego VDGG solo saksofonu, czyli w górę i w dół po losowych dźwiękach (tak by się wydawało), drugi saksofon oczywiście gra riff. Na koniec pojawia się część z progresjami wzbogacona o chórki i jeszcze często powtarzany temat muzyczny, z którym bardzo kojarzy mi się, od pierwszego przesłuchania, kawałek zespołu Asia „Here Comes The Feeling”. Ogólnie utwór jest dobry, chyba najbardziej przebojowy z wszystkich z płyty. Występuje w nim dużo wpadających w ucho motywów. Nic dziwnego, że przez cały późniejszy okres działalności zespołu był przez grupę wykonywany na niemalże każdym koncercie.
„House With No Door” - jeżeli chodzi o najpiękniejsze ballady VDGG, to jest to dla mnie numer jeden w całej ich dyskografii. Hammill śpiewa spokojnie, jak na siebie, akompaniując sobie na pianinie. Wszystko płynie powoli, raz dodawane są kolejne instrumenty, raz znowu specjalnie przycichają. Drugi dobry utwór na płycie.
„The Emperor In His War Room” - utwór jakby łączący ze sobą dwa poprzednie. Skontrastowane ze sobą części, jedne łagodne z fletem, drugie ostre z saksofonem i gęstszym werblem. Dodatkowo pojawia się tutaj solo na gitarze elektrycznej Roberta Frippa. Ma on swój styl gry. Czasami nie za bardzo za nim przepadam. Niby powinien on pasować do muzyki VDGG, ale niestety tylko ją psuje. To, co Fripp zrobił tutaj, to jednak nic w porównaniu do tego, co zrobił w finale albumu „Pawn Hearts”. Ogólnie utwór raczej dobry.
„Lost” - pierwszy tak niski ukłon w stronę obrazowania tekstu muzyką. Hammill pisze o miłości. Bardzo dziwne. Na całe szczęście pisze jednak o miłości beznadziejnej. Na całe szczęście, bo słychać, że zespół najlepiej czuje się w smutnych czy tajemniczych klimatach, a nie w pogodnych i radosnych. Utwór jest wewnętrznie skontrastowany, przewijają się tutaj momenty pogodzenia się z losem, jednak na dłuższą metę wypierane są przez tęsknotę i ból. Bardzo charakterystyczna jest część środkowa, później powtórzona, z chromatycznymi zejściami saksofonów. Pod koniec następuje punkt kulminacyjny utworu. Hammill pełnym rozpaczy głosem śpiewa kilkakrotnie „I love you”. Na koniec, gdy wszystko się uspokaja, paradoksalnie pojawia się ostry saksofon grający razem z innymi instrumentami dwa dźwięki na zmianę, powtarzane coraz szybciej i szybciej. Zaraz po tym wzroście napięcia, motyw powoli cichnie, ale nie traci przesłania. Dla mnie - zakończenie otwarte. Najlepszy utwór na płycie. Zapowiadający niedościgłe czasy zespołu, czyli rok 1971 i album „Pawn Hearts”.
„Pioneers Over C"- mogło być tak pięknie, jednak niestety, nie jest. Utwór opowiada o niedalekiej przyszłości i zasiedlaniu przez ludzi nowych planet. Muzyka to okrutne wyrwanie z atmosfery poprzednich utworów. Zawsze, słuchając tego kawałka, mam wrażenie, że został napisany na siłę, żeby dopełnić album do ponad czterdziestu minut. Te same tematy są ciągle powtarzane i mimo tego, że są dość dobre, to w takim przesycie już nudzą i poniekąd denerwują. Dodatkowo muzyka jest pogodna, zupełnie nie tajemnicza, miejscami „zwykłorockowa”, co do VDGG po prostu mi nie pasuje. Zdecydowanie najsłabszy utwór na płycie.
Cóż by rzec, w porównaniu do płyty poprzedniej niemalże wszystko się poprawiło. Muzycy podszlifowali się technicznie, teksty są głębsze, muzyka lepiej nagrana i bardziej przemyślana. Płyta ma także swój klimat, bez ostatniego utworu. Gdyby kończyła się kompozycją „Lost”, ocena byłaby wyższa. Musi być ona sprawiedliwa względem innych zespołów. Zatem, według mnie, płyta ostatecznie tak na jakieś 6,75/10.