Kiedyś rozmawiałem z koleżanką, miłośniczką rocka progresywnego, o naszych ulubionych zespołach i ogólnie o gatunku. W pewnym momencie zapytała: „A Van Der Graaf Generator znasz?”. Pomyślałem, cholera, nawet nie wiem co to jest, nigdy nie słyszałem o takim zespole. Przyznałem się, bo nie było potrzeby tego taić. Po zapewnieniu koleżanki, że zespół jest warty uwagi i że nie przekazuje sprzecznych z moją wiarą treści, postanowiłem przesłuchać kilka jego albumów, chociażby dla tematu do kolejnej dyskusji. Od tamtej chwili do dziś trwa moja przygoda z jego muzyką.
Jaki styl prezentuje ten zespół? Myślę, że spokojnie można powiedzieć: swój własny. Nie spotkałem się jeszcze z innym zespołem, który grałby wcześniej coś takiego, jak VDGG. Próbując zaszufladkować go do jakiegoś określonego gatunku, doszedłem do wniosku, że nie da się tego zrobić jednoznacznie, trzeba po prostu wymieszać ze sobą kilka z nich. Czyli taki ‘eclectic prog’. Dla mnie jest to rock progresywny, jazz, awangarda i psychodelia oraz miejscami elementy space i rocka symfonicznego w jednym. Od płyty „Goldbluff” niektóre z tych wspomnianych elementówzelżały, pozostawiając więcej miejsca na jazz.
Z początkiem zespołu było tak, że w 1967 roku niejaki Chris Judge Smith, występujący dotychczas w kilku grupach grających raczej przystępną i taneczną muzykę, poszukiwał kandydata do współpracy nad jakimś ambitniejszym albumem. Los padł na Petera Hammilla, studenta nauk ścisłych, który zaintrygował Smitha swoimi muzycznymi pomysłami. Po przyjęciu go, wymyślił nazwę zespołu – „Van De Graaff Generator”. Dokooptowali na szybko pierwszego z brzegu klawiszowca, wystąpili kilka razy, lecz studia zmusiły tamtego do odejścia z grupy. Hammill i Smith wybrali się do Londynu i spotkali tam uczącego się zawodowo gry na organach Hugha Bantona i mającego menedżerskie ambicje Tony’ego Strattona-Smitha, który zgodził się być ich promotorem. Za jego inicjatywą do zespołu oficjalnie dołączył Banton oraz dwóch innych muzyków: Keith Ellis na gitarze basowej i Guy Evans na perkusji.
Po wielu trudnościach związanych z nagrywaniem singli i promocją zespołu, dodatkowo napiętych stosunkach między wytwórnią a muzykami, zespół rozsypał się, a miał dalej obowiązującą z wytwórnią Mercury umowę na jeden album. Hammill wpadł na pomysł, że napisze album solowy, zostanie on nagrany przez już niezbyt chętnych do współpracy muzyków, zostanie wydany pod szyldem VDGG, a tym samym będzie spełniona umowa. Następnie na spokojnie zaczął poszukiwać nowych ludzi, by stworzyć autentyczny album całego zespołu. Tak oto powstała pierwsza solowa płyta Hammilla – „The Aerosol Grey Machine”. Jedyne ważne z niej dla nas utwory to „Afterwards”, „Octopus” i „Necromancer”, bo w nich słychać już trochę późniejszy VDGG. Reszta kawałków jest słaba.
W zespole zostali Hammill, Banton i Evans. Zaczęli szukać. Powiodło im się, bo do zespołu dołączył nowy basista – Nic Potter i flecista Jeff Peach. Wytrzymał on podobno tylko jedną próbę i zrezygnował. Na jego miejsce został przyjęty flecista i saksofonista - David Jackson, którego grą na festiwalu jazzowym zachwycił się Hammill. Tak oto uformował się skład zespołu VDGG i przystąpiono do komponowania materiału na debiutancki album.
Tony Stratton-Smith utworzył wytwórnię płytową Charisma Records i tak to pierwszą właściwą płytą Van Der Graaf Generator w 1970 roku stało się „The Least We Can Do Is Wave To Each Other” z charakterystycznym elektrostatycznym generatorem wysokiego napięcia na okładce (wynalezionym przez Roberta Jemisona Van De Graaffa i jego nazwiskiem zwanym), od którego właśnie zespół wziął swoją nazwę. Różnica w pisowni to podobno przypadkowy błąd.
Omówię teraz krótko kolejne utwory wypełniające program tej płyty:
Na początek mamy „Darkness 11/11”. Jest to utwór, którym ekipa popisywała się od samego początku i wszedł on niemalże na stałe do jej repertuaru koncertowego. Na początku słyszymy szum wiatru oraz pojedyncze dźwięki saksofonu, później wyłaniają się z tego pierwsze akordy akompaniamentu. Hammill śpiewa zwrotkę, od razu możemy zauważyć charakterystyczną manierę w jego wokalu – zamiast dotrzymywać końcówki fraz, specjalnie zjeżdża głosem. Słyszymy także swoiste opóźnienia Bantona na organach, które miejscami brzmią jakby nie trafił w akord, ale myślę, że klasyczny organista z wykształcenia nie myliłby się podczas nagrań tak łatwych rzeczy. Później mamy solo na syntezatorze (mocno trącące psychodelią). Jeszcze raz pojawia się wokalista i dociera do „I did not…”, gdzie najbardziej – jak do tej pory – daje się odczuć emocjonalność jego śpiewu. Później mamy solo saksofonowe Jacksona na dwóch saksofonach jednocześnie, poznajemy troszeczkę jego styl gry, taki jazzowo-awangardowy. Kiedyś pomyślałem sobie: po co gościowi dwa saksofony na raz, skoro tylko na jednym gra przemyślane rzeczy, a na drugim byle jakie dźwięki? Jeszcze kilka szybkich przejść Evansa i mocne uderzenie na koniec. Ogólnie po którymś z kolei przesłuchaniu utwór jest nawet znośny, ale niestety są w nim duże naleciałości psychodeliczne i w dodatku instrumenty nie są ze sobą dobrze zestrojone, przez co uszy niektórych osób mogą cierpieć.
„Refugees” – jeżeli chodzi o najpiękniejsze ballady VDGG, to jest to dla mnie numer dwa z ich dyskografii. Najpierw piękny wstęp z fletem i wiolonczelą w rolach głównych, następnie spokojny, delikatny jak na Hammilla wokal, ponadto falsetem, i melodia na długo zapadająca w pamięć. Natomiast niepotrzebnym wybiciem z atmosfery utworu jest początek króciutkiej części środkowej. Pod koniec cały utwór, poprzez chóry, nabiera symfonicznego rozmachu, a kończy go ponownie melodia z wstępu. Dla mnie to najlepsza pozycja na płycie.
„White Hammer” – niemocny, niesłaby. Niby części płynnie w siebie wchodzą, ale nie za bardzo z siebie wynikają i w kółko powraca to samo. Słychać już niektóre charakterystyczne dla VDGG zagrywki. Około piątej minuty wreszcie rozpoczyna się coś nowego, coś w rodzaju improwizacji. Następnie po kolei wygasają kolejne instrumenty, pozostaje sam bas. Rozpoczyna się chyba najbardziej charakterystyczne i najpotworniejsze zakończenie, jakie w swoim utworze kiedykolwiek zagrał ten zespół: rozszalałe, awangardowe, psychodeliczne, napędzane przez agresywne partie saksofonów. Muszę przyznać, że Jackson zrobił tym samym sporą konkurencję McDonaldowi z King Crimson i jego „21st Century Schizoid Man”.
„Whatever Would Robert Have Said?” to najsłabsza pozycja na płycie. Utwór jest poszarpany, części podoklejane i niezbyt – wydaje mi się - przemyślane. Pojawia się gitara elektryczna, na której gra Nick Potter, jednak nie pokazuje on niczego specjalnego. Mamy tutaj kilka solówek nie wartych większej uwagi.
„Out Of My Book” – słowo, które najlepiej opisuje ten utwór to „ładny”. Pogodna atmosfera, powściągliwy wokal Hammilla i dobre partie fletów czynią ten kawałek drugim najbardziej przystępnym na płycie.
„After The Flood” – ostatni, najdłuższy z wszystkich utworów na płycie. Wielu recenzentów zachwyca się jego obrazowością i patetycznym finałem. Ja się z tym raczej nie zgadzam. Utwór rozpoczyna nieco folkowa zagrywka, która skojarzyła mi się z Jethro Tull, później mamy trochę poklejone części następne, m. in. znowu melodię ze wstępu czy temat finału. Po nich, po raz drugi na płycie zalewa nas bardzo duża fala psychodelii, jak zresztą pasowałoby do tekstu, w którym Hammill śpiewa o fali niszczącej miasto. Słychać charakterystyczny dla VDGG pomysł polegający na coraz szybszym powtarzaniu riffu i z czasem dodawaniu do niego coraz większej ilości dysonansów. Znowu Jackson na jednym z saksofonów gra przemyślaną partię, a na drugim… byle co. W środku kompozycji występuje jeszcze dziwne solo fletu, bardzo podobne do stylu gry Iana Andersona z Jethro Tull, a sam początek solówki przypomina część środkową z „21st Century Schizoid Man” zespołu King Crimson. Nieco później następuje ryk Hammilla przez przetwornik, sugerujący jakąś mocną część następną. Wbrew temu, część następna to z powrotem spokojny folkowy wstęp powtórzony nie pierwszy raz, stąd moment ten już nudzi. Nareszcie następuje finał. Zwykły refren rockowej piosenki, w którym – według mnie – nie ma żadnej kwintesencji płyty czy też jakiegoś patetyzmu. Potter gra słabe solo na gitarze elektrycznej. Ciągnie się to i ciągnie aż do ponownego wejścia psychodelicznego szumu. Koniec.
Ciekawostką jest to, że płyta została nagrana w jeden tydzień. To bardzo krótko. Z tym, że jeśli ktoś chciałby usprawiedliwiać występujące tutaj niedoróbki i porównywać do innych zespołów, które nagrywały swoje albumy na przykład przez cztery miesiące, to niech posłucha pierwszej płyty zespołu Kansas, nagranej w dwa tygodnie i to jeszcze na nieobczutych wcześniej instrumentach. Można? Można. I to na bardzo dobrym poziomie.
Podsumowując, właściwy debiut Van Der Graaf Generator wnosi co nieco nowego na scenę rockową, jednak nie stwarza sensacji i nie wywraca wszystkiego do góry nogami. Na płycie instrumenty nie są dobrze zestrojone ze sobą, co niektórym utrudnia jej słuchanie. Album zawiera sześć kompozycji z czego tylko dwie są dobre. Reszta waha się w górę i w dół, gdzieś w okolicach poziomu średniego. Dla mnie to właśnie taka średnia płyta i dlatego godna ostatecznie co najwyżej oceny 5/10.