Niejednokrotnie w świecie rocka występuje zjawisko popadnięcia członków jakiegoś zespołu w większą czy mniejszą niemoc twórczą. Różne są tego przyczyny, czasami nie do końca zależne od samych muzyków, stąd należy starać się nie naskakiwać na nich zbytnio i nie krytykować ich dokumentnie jako osób, które przecież, jak każdy z nas, mają gorsze okresy w swoim życiu. Nie znaczy to jednak, że trzeba przymykać oko na jakość wydanego przez nich materiału, pomijając milczeniem wysłyszane błędy. Opisana sytuacja występuje, gdy trafi się pojedynczy słabszy album. Inaczej jest, jeżeli grupa, będąc w dołku, usilnie nagrywa nowe krążki, wypychając je bezbarwnymi kawałkami (które dawniej wstydziłaby się wydać pod swoim szyldem), nie wykazawszy przy tym właściwej i szczerej samokrytyki.
Tak właśnie dzieje się z zespołem Van Der Graaf Generator, który parę dni temu „uraczył” nas swoim nowym albumem studyjnym, na którego skomponowanie i nagranie miał cztery lata (tyle właśnie minęło od wydanego w 2012 roku „Alt”). W rejestracji premierowego materiału brali udział: Peter Hammill – wokal, gitara i pianino, Hugh Banton – bas i organy oraz Guy Evans – perkusja. Średnia wieku całej trójki wynosi równo 68 lat.
Pierwszą pozycją na płycie jest „Aloft”. Zaczyna się i kończy bardzo spokojną zwrotką z niezgorszą gitarą Hammilla (coś ala Pink Floyd). W środku piosenki znajdziemy jeszcze ostrzejsze fragmenty, jednak grane bardzo niemrawo i zbyt oszczędnie (zwłaszcza na organach) oraz okropny, bezsensowny półtoraminutowy koszmarek (charakterystyczne „brudne” dźwięki gitary), na dodatek źle współgrający z resztą.
Drugą kompozycją na płycie jest „Alfa Berlina” To w zasadzie nieudolne połączenie muzyki psychodelicznej z pop rockiem, w którym Hammill usiłuje śpiewać w nieco ambitniejszy sposób (jak kilkanaście lat wcześniej). W samym środku utworu pojawia się obrzydliwa część, która nie powinna mieć w ogóle prawa bytu.
„Room 1210” – odrobinę przynudnawa balladka z dodaną nieco psychodeliczną częścią w środku, którą ratują syntezatorowe smyki. Zwracam uwagę na wreszcie przyzwoitą gitarę Hammilla.
„Forever Falling” – mieszanka trzech zasadniczych elementów: prostego roczka, blues rocka, a w nim jammowania oraz psychodelii, zupełnie ze sobą nie połączonych, a raczej pozczepianych.
„Shikata Ga Nai” – w tym momencie odżywa duch „Alt”, bo znowu mamy stukanie, pukanie, plamy dźwiękowe; do tego po raz kolejny pojawia się na płycie specyficzny pseudoakordeon (grany na syntezatorze).
„(Oh No I Must Said) Yes” – zespołowi VDGG zachciało się grać hard rock. Skala pentatoniczna molowa jest tu w kółko wałkowana, perkusja wydaje się nie do końca logiczna. Po tej części wchodzi następna, o charakterze jam session – z swingującą sekcją rytmiczną, na której tle Hammill prezentuje nam godne ubolewania i pozbawione sensu atonalne zagrywki na gitarze elektrycznej. Na sam koniec zostaje doklejona część pierwsza.
„Brought to Book” – zaczyna się i kończy spokojnie, natomiast do środka wrzucone są różne nieprzyjemne części, które jedynie sobie tam są i wypełniają kilka minut płyty.
„Almost the Words” – do ponad połowy jest to znośna ballada z odmiennymi, niż w przypadku reszty utworów, bębnami. Później pojawia się odrobinę męczący, szybszy fragment, gdzie wokalista sam dośpiewuje sobie chórek, a akompaniament pachnie elektroniką. Po nim następuje jammowanie do samego końca - marne, ale Guy Evans kilka razy prezentuje swoją charakterystyczną zagrywkę, jaką zwykł grać w dawnych czasach, co jest tutaj pewnym akcentem pozytywnym.
„Go” – wreszcie, na zakończenie i na pocieszenie mamy coś od początku do końca nastrojowego i niemęczącego, zachęcającego do dalszego słuchania. W roli głównej występuje spokojnie śpiewający Hammill i podgrywający mu na klawiszach Banton, który nie wiem dlaczego odrywa od siebie akordy zamiast płynnie je ze sobą łączyć.
Po albumie „Alt” wyzbyłem się wszelkich złudzeń co do formy grupy Van Der Graaf Generator. Była ona tak słaba, że nie spodziewałem się czegokolwiek dobrego po następnej płycie. Przesłuchawszy nowy krążek, stwierdzam, że potwierdziły się moje przewidywania. Nie znalazłem na nim żadnego utworu, który mógłbym postawić choćby obok średniaków z lat siedemdziesiątych. Wszystkie konstruowane są niejako na siłę i bez odrobiny fantazji. Między mdłe powolne części dodawane są nieprzemyślane i zrobione po to, żeby się nazywało, na byle jak, fragmenty ostrzejsze, które zamiast trwożyć i porywać, jak te z pierwszej czy drugiej generacji zespołu, tylko denerwują i wypadają groteskowo. Brzmienie miejscami zyskało pogłos, w większości partie instrumentów są jednak bardzo oszczędne, przez co odczuwa się suchotę brzmienia i brak jego atrakcyjności. Hammill nie śpiewa tak jak dawniej, ale to akurat jest zrozumiałe.
Konkludując, po raz kolejny otrzymujemy płytę spod szyldu VDGG, na której nie znajdziemy elementów klasycznego VDGG. Nawet jeśli wyzbędziemy się żalu z tego powodu, płyta pozostanie słabą, poziomem oscylującą gdzieś między „Trisector” a „A Grounding In Numbers”. Można powiedzieć – psucia dyskografii ciąg dalszy…