Choć od wydania recenzowanej u nas debiutanckiej płyty grupy Tiebreaker pt. „We Come From The Mountains” minął niespełna rok, to najnowszy materiał Norwegów dzieli od poprzedniego okres dwóch długich lat (przed rokiem wytwórnia Karisma Records wznowiła i wprowadziła do międzynarodowej dystrybucji debiutancki album, który nagrany był rok wcześniej), to niewiele się w grupie Tiebreaker zmieniło. Właściwie to nie zmieniło się nic. Ani personalnie, ani stylistycznie, ani brzmieniowo. Zespół nadal porusza się po staroświeckich hardrockowych i bluesrockowych obszarach zakorzenionych mocno w latach 70. i nadal w jego twórczości słychać wyraźne wpływy grup pokroju Deep Purple, Free czy nawet Lynyrd Skynyrd.
Nowy album „Death Tunes” zawiera dziesięć równych utworów, spośród których na wyróżnienie zasługuje chwytliwy opener „Hell”, mocno bluesujący „Pan American Grindstone”, mający epickie zapędy „Anywhere But Here”, a przede wszystkim (to zdecydowanie najmocniejszy punkt programu płyty) dziesięciominutowa ballada „Heavy Lifting”, która we wspaniały sposób zamyka to wydawnictwo.
Generalnie muzykę norweskiej grupy zaliczyć trzeba do zdobywającej sobie coraz więcej sympatyków kategorii „retro rocka”. Klasyczne brzmienie, dobrze skrojone piosenki oraz dynamiczna produkcja powodują, że płyty słucha się doskonale, a jej krótkie rozmiary (niespełna 43 minuty) i bardzo dobry finał („Heavy Lifting”) powodują u słuchacza szybsze bicie serca i wywołują uczucie pewnego rodzaju niedosytu, który budzi ochotę na kolejne odsłuchanie. Złapałem się na tym kilkakrotnie słuchając albumu „Death Tunes” bodaj pięć, a może nawet i sześć razy z rzędu.
Fajna płyta, dobrze grają, pytam się tylko jak daleko zajadą na tych uwstecznionych brzmieniach retro?...