O tym, że Maciek Meller, Maciek Gołyźniak i Mariusz Duda kombinują coś „na boku” wiedziałem od zmierzchu 2014 roku. Nic konkretnego, tyle tylko, że powstaje muzyka i że zaskoczy, bo będzie bardzo inna od tego, co panowie robili dotychczas pod szyldami swoich zespołów. „Projekt Maćkowy”, jak z oczywistych powodów zwykł nazywać go Duda, długo sprawiał wrażenie niezobowiązującego. Nie miał statusu priorytetowego, długo nie miał nawet nazwy, a po każdym działaniu następował dłuższy czas zastoju. Mimo to wiadomo było, że w muzycznym trójkącie Meller-Gołyźniak-Duda pojawiła się jakaś interesująca, twórcza chemia. To bardzo dużo, ale mogło nie wystarczyć. Przeładowane kalendarze i napięte terminy wszystko utrudniały i przesuwały w czasie. Cała operacja rozciągnęła się w sumie na trzy lata, ale płyta na szczęście jest gotowa i lada dzień trafi do sprzedaży.
Korzeni projektu Meller-Gołyźniak-Duda szukać należy w 2013 roku. To wówczas Maciej Meller odszedł z Quidam. Niedługo potem z propozycją wspólnego działania odezwał się do niego perkusista i jego serdeczny przyjaciel Maciej Gołyźniak, na co dzień związany z zespołem Sorry Boys i bardzo aktywny muzyk sesyjny. Obaj mieli w zanadrzu kilkanaście muzycznych ziarenek, wstępnych szkiców, z których mogło się coś ciekawego zrodzić. Meller miał trochę odłożonych riffów, Gołyźniak z kolei zaproponował rytmy i groovy. „Miałem gotowych wiele szkiców” – wspomina – „ponagrywanych partii bębnów, jakichś beatów czy groovów i po prostu zaczęliśmy sobie wysyłać pliki. Raz Maciej dogrywał gitary, raz ja dogrywałem bębny. Tak to się niewinnie zaczęło”.
Ruszyła „wymiana” pomysłów, planowanie i rozglądanie za kimś trzecim, a może i czwartym, bo sprecyzowanego pomysłu na formę jeszcze wówczas nie mieli. Jedna z pierwszych wizji Mellera wiązała się z głosem kolejnego przyjaciela i starego znajomego, Mariusza Dudy, który początkowo miał tylko zaśpiewać w jednym lub dwóch kawałkach, raczej gościnnie. Nieoczekiwanie lider Riverside zainteresował się tym projektem bardziej niż Meller i Gołyźniak się spodziewali, w efekcie zaoferował się jako pełnoetatowy basista i wokalista.
„Najważniejszy jest moment kiedy się wreszcie spotkaliśmy w listopadzie 2014 roku, na kolacji w knajpie „Słoik”” – wspomina Meller. – „Padła wtedy propozycja, żeby nagrać całą, krótką, ale treściwą płytę w tym składzie. Ustaliliśmy też że będzie to trio i że nie będziemy rozbudowywać instrumentacji. Idąc za ciosem zaproponowałem w grudniu, żeby zagrać te numery na żywo. Zorganizowaliśmy dwie próby po sześć godzin w sali prób Sorry Boys. Zaaranżowaliśmy tam nasze wczesne szkice, a dwa numery zrobiliśmy od podstaw razem. Ponieważ te próby wyszły fajnie zaplanowaliśmy następne ruchy”.
Historia projektu rozciągnęła się na trzy lata, ale tak naprawdę cały proces twórczy sprowadził się do dwóch sześciogodzinnych prób i trzech dni owocnie spędzonych w studiu RecPublica w Lubrzy w lutym 2015 roku, gdzie zespół ostatecznie nagrał płytę. „Zajechaliśmy do Lubrzy dobrze przygotowani” – kontynuuje Meller. – „Mieliśmy około 60 procent przygotowanego materiału, ale pojawiła się tam też dobra energia i adrenalina. Jedna długa improwizacja powstała właśnie Lubrzy. Mariusz rzucił wtedy jakąś figurę, Maciek dołączył, ja również na to zareagowałem i poszliśmy za tym impulsem. Tam się wyzwoliła jakaś fajna energia”.
„W „Słoiku” nabrałem pewności, że zrobimy to z Mariuszem” – opowiada Gołyźniak. – „Natomiast w sali prób moich przyjaciół z Sorry Boys, okazało się, że nam to hula, że jest z tego w tym konkretnym składzie kawał solidnego grania. Że rozumiemy się z Mariuszem zarówno Maciej i ja. Natomiast, ze względu na specyficzny charakter sesji, stare graty, mikrofony wstęgowe, żywe granie, dopiero Lubrza miała pokazać, co z tego będzie”.
Istotą tego projektu jest wspólne granie, spontaniczne jam-session. Trzech zdolnych instrumentalistów, pomysłowych muzyków zamkniętych w jednej sali prób za punkt wyjścia miało tylko kilka szkiców startowych – lekko zarysowanych kręgosłupów muzycznych, które trzeba było dopiero obudować i ożywić dźwiękowym „mięsem”. Meller: „Nawet jeśli pomysł był nagrany początkowo przeze mnie na gitarze, to celowo robiłem taką formę „open”, nie sugerowałem, jak ja to widzę, chciałem żeby każdy się w tym wypowiedział tak jak czuje, jak potrafi najlepiej”.
„Tych szkiców było początkowo chyba piętnaście, niektóre bardziej rozbudowane, inne krótsze” – opowiada Mariusz Duda. – „Zrobiliśmy przesiew, stanęło na tym, że zostało tych szkiców sześć. W trakcie następnych spotkań powstały dwa kolejne numery. Są w tych spontanicznych nagraniach pewne rzeczy, które chcieliśmy zostawić. W jednym miejscu na przykład słychać, że się dłuższą chwilę „szukamy” i mam wrażenie, że takie elementy to w pewnym sensie esencja tej muzyki”.
"W przypadku tego projektu ciągle mówię, że się czegoś bałem, ale prawda jest taka, że dla mnie rzeczywiście było to wyzwanie" – przyznaje Meller. – "Nie sądziłem, że jestem gitarzystą, który poradzi sobie w tego typu konwencji, grania w trio na setkę. Ale muszę przyznać, że chłopaki mieli dobry pomysł, bo to Mariusz i Maciek naciskali, żeby to zrobić właśnie w takim stylu".
„Chciałem, żeby ta płyta była bardzo organiczna, pozbawiona studyjnej sterylności” – tłumaczy Gołyźniak. – „Tym samym miałem pewien plan, tak na miejsce i sposób nagrywania, na który i Maciej i Mariusz przystali. Można powiedzieć, że wróciliśmy do korzeni, do nagrywania „na setkę”, mając szansę na swobodny przepływ emocji. Jednocześnie, starając się nie nagrywać więcej niż trzy razy każdego z utworów, musieliśmy być naprawdę skoncentrowani. Było to inspirujące i ożywcze, pewnie dla wszystkich, ale dla mnie na pewno. Bardzo mi zależało na takiej formie pracy i efekcie, który dzięki niej, oraz zabiegom technicznym w studio, udało się osiągnąć”.
W Lubrzy zespół nagrał cały materiał. Oczywiście jeszcze bez tekstów, ewentualnie tylko z zarysowaną poglądowo linią wokalną, ale większość pracy została wykonana. Nie mogli pójść za ciosem, bo wszystkich wzywały i nagliły inne obowiązki. Na kilka miesięcy rozjechali się w swoje strony. Mariusz Duda, który miał napisać teksty i nagrać wokale już w warszawskim Serakosie, przede wszystkim musiał zająć się albumem Riverside, a następnie trasą go promującą. Musiał minąć rok, aby temat wrócił na tapet. W międzyczasie Mariusz starał się pisać teksty, choć jak przyznaje z powodu nawału innych zajęć szło mu to opornie. „Był taki moment, że zwątpiłem czy jeszcze jestem brany pod uwagę przez chłopaków” – wspomina. – „Po kilku miesiącach zadzwoniłem do Maćka, by zapytać, czy jeszcze na mnie czekają, czy już robią to z innym wokalistą”. Rzecz jasna cierpliwie czekali, a czas na dokończenie misji „Breaking Habits” znalazł się dopiero wiosną 2016 roku. W kwietniu pod czujnym okiem Roberta Szydło miksowali materiał w jego pracowni we Wrocławiu. Brakowało jeszcze dwóch tekstów, ale finisz prac był już na wyciągnięcie ręki.
Nagrania z Lubrzy robią spore wrażenie i zaskakują stylistyczną odmiennością względem wszystkiego co dotychczas robili Meller, Gołyźniak i Duda. Wszyscy trzej w tej konfiguracji zagrali inaczej, niż grają zwykle. Wpłynęli na siebie w taki sposób, że w każdym z nich otworzył się jakiś nowy muzyczny język. Meller inaczej niż w Quidam – gdzie grał doszlifowane melodyjne solówki – postawił teraz na spontaniczne, celowo brudne szarpnięcie. Pokazuje się tu od strony hardrockowo – psychodelicznej. Jego partie są brudne, zadziorne, zaborcze, piskliwe, więcej w tym ducha Hendrixa, wczesnego Claptona, czy Jacka White’a, niż artrockowej tradycji spod znaku Latimera, Hacketta i Rothery’ego. Duda w duecie z Gołyźniakiem też ujawnia inne zdolności, jako basista. Gra inaczej niż w Riverside, inaczej niż w Lunatic Soul, jakby bardziej „alternatywnie”, bardziej na „czuja”, niż wedle misternego planu rytmicznego. Wokalnie też stara się penetrować nowe dla siebie tereny emocjonalnej interpretacji. Gołyźniak gra gęsto, dynamicznie, nikt nie każe odchudzać, cenzurować jego partii. Taka perkusja to w pełni równoprawna część instrumentarium, a nie tylko wybijacz rytmu. „To istne „porno” na bębnach” – kwituje z podziwem Duda słuchając środkowej części utworu „Birds of Prey”. Jeśli ktoś zna Gołyźniaka tylko z płyt Sorry Boys, lub koncertów Moniki Brodki, po zetknięciu się z tym materiałem będzie miał prawo wątpić, czy to aby na pewno ten sam perkusista.
Jest ich tylko trzech, ramy stylistyczno-wykonawcze są mocne elastyczne, tyle miejsca dla instrumentalnych szaleństw nie mieli chyba nigdy wcześniej. Więc grają, każdy jakby za dwóch. Gdy mają ramy hardrockowej piosenki potrafią zwolnić. Duda w dwóch numerach zaśpiewał naprawdę ładne, chwytliwe refreny. Potencjalne single. Ale gdy nie ma ram, panowie odjeżdżają w psychodeliczne opowieści dźwiękiem.
Długo nie mieli nazwy. Dopiero w ostatnim okresie, niedługo przed premierą albumu podjęli ostateczne decyzje. Projekt zyskał szyld złożony z nazwisk muzyków, a płyta zatytułowana została „Breaking Habits”.
Kwestia grania koncertów pozostaje otwarta, choć wątpić należy, czy trio będzie w stanie zagrać większą trasę. Brak czasu i tu może stanowić poważną przeszkodę… Ale dobrze by było, gdyby Meller-Gołyźniak-Duda wystąpili choć kilkukrotnie na żywo, gdyż charakter tej muzyki każe przypuszczać, że prawdziwą jakość materiału z „Breaking Habits” dane będzie poznać właśnie na scenie. Ta muzyka, świetnie brzmiąca na płycie, w wersjach koncertowych może prawdziwie porywać.